Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Plug&Play to coś więcej niż grzywki, trampki i rurki - Kuba Majsiej opowiada o swoim zespole

Ewelina Krawczyk
Ewelina Krawczyk
Plug&Play
Plug&Play fot. Gosia Nierodzińska
Skończyli 8 lat - z pierwszego składu został tylko jeden. Przeżyli odejścia, zmiany managementu, wydanie jednej długogrającej płyty, Open'era, Jarocin i sympatię Piotra Stelmacha. Wciąż nie wykorzystywali w pełni swojego potencjału. Kuba Majsiej, założyciel, zapowiada, że Plug&Play wraca. Z teledyskiem, z nową płytą, z planem na robienie sztuki.

Ewelina Krawczyk: Gracie w niedzielę z Crab Invasion i odkryciem ostatniego Stasia (Przegląd Muzyki Różniej Staś), Mel Tripson. Ta kompilacja ma mieć jakiś sens muzyczny, ma się uzupełniać, jest skierowana do podobnych fanów, czy to po prostu ma być koncert lubelski?

Kuba Majsiej: Koncert organizuje Postaranie Records – management Crab Invasion, który wziął nas ostatnio pod swoje skrzydła. To bardzo świeża sytuacja: mamy nowego managera, Tomasza Jarosa, współpracującego również z Crab Invasion. Idea jest taka, że oni promują swoją płytę, robią swój koncert, a nas zaprosili do udziału. Zresztą graliśmy już wcześniej razem, dlatego moim zdaniem będzie to poniekąd spotkanie towarzykie, świętujemy wspólnie duże wydarzenie, jakim jest wydanie płyty (przez Crab Invasion – dop. red.). W niezależnym środowisku to jest coś, szczególnie, że udało się ją wydać również fizycznie. Poza tym może nie jesteśmy stylistycznie do siebie podobni, ale wyrośliśmy na podobnej ideologii, więc można na pewno powiedzieć, że jest to koncert reprezentantów niszowej muzyki lubelskiej. Tymczasem Mel Tripson to taka nowa torpeda, chociaż niewiele można usłyszeć na ich temat. Swoją drogą słyszałem, że swoją nazwę wymyślili w ostatniej chwili, na potrzeby przeglądu. Nie mieliśmy okazji się poznać, ale widać, że mają swój moment, więc do składu zaproponował ich organizator. Trzy zespoły plus after party –szykuje się naprawdę mocna niedziela.

Zagracie w Lublinie po długim czasie. Inaugurowaliście swoim koncertem projekt Most Kultury, nie zanotowałam od tamtej pory innego występu…

Ciekawa sytuacja, bo mieliśmy założenie, żeby nie grać w Lublinie więcej niż raz na rok, zagęściliśmy to jednak do dwóch występów rocznie – nie chcieliśmy się znudzić ludziom, narzucać się, ale i przesycić się graniem tutaj. Dla managementu na przykład to jest bardzo długa przerwa. Uświadomili nam, że dawno nie graliśmy w Lublinie – faktycznie, pół roku.

W artykule pt. „Hipsterka żyje w Lublinie” o Waszym singlu „Alice form the stars” przeczytałam: „Hipsterka z prawdziwego zdarzenia wychodzi z tego krótkiego krążka, dodając do muzycznej sceny kolejny ciekawy element”. Identyfikujecie się z tym? A może gracie dla hipsterów?

Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to. Hipsterstwo jest krótką modą i zniknie tak szybko, jak się pojawiła. Założenia hipsterki są takie, że nikomu na niczym nie zależy i ma wszystko gdzieś, więc jeżeli miałbym się z tym identyfikować, to tak, powiedziałbym, że „mam to gdzieś”. Jeżeli wpasowaliśmy się w danym czasie w coś, co akurat było modne – to jest plus tej sytuacji. Tymczasem nikt nie starał się być hipsterem. Nie ma sensu iść w tę stronę, bo to jest ślepa uliczka, zresztą za chwilę nikt nie będzie o tym pamiętał.

Ale hipsterka wyrosła po tym, kiedy modne stało się indie, a Wy jesteście w końcu nazywani pionierami tego nurtu w Lublinie.

Można to nazywać pewną wulgaryzacją tego, co ja rozumiem poprzez indie. Dla mnie to był zawsze styl uprawiania twórczości, w którym celem nie jest dotarcie przez główny nurt, tylko kreowanie samemu czegoś, co potem ewentualnie może stać się głównym nurtem. O ile artykułów o indie w prasie ogólnodostępnej, mainstreamowej było zawsze jak na lekarstwo, to każdy w pewnym momencie zaczął pisać o hipsterce jako zjawisku kulturowym, co nam się nie podoba. Wolimy jednak trzymać się tego, co sami zaczęliśmy niż mizdrzyć się do chwilowej mody.

Wspomniałam singiel „Alice from the stars”, wydaliście jeszcze dwa, poza tym cztery EPki i cały jeden longplay. Planujecie jednak wydać znów coś dłuższego? Niedawno świat ujrzało krótkie „Reisefieber”, spodziewałam się, że w końcu zapowiecie tym pełny album.

Wybraliśmy bardzo niefortunny moment na wydanie „Reisefiber” – dokładnie w środku wakacji. Nagrywaliśmy z myślą, że to jest najlepsze z muzyki, którą udało nam się napisać i zagrać w ostatnich czasach, o czym zresztą nadal jesteśmy przekonani. Myśleliśmy, że w sieci EPka zacznie żyć własnym życiem. Tymczasem trafiliśmy na sezon ogórkowy w mediach, nie zadbaliśmy o patronaty, zrobiliśmy to zupełnie w podziemnym stylu indie. Sami jesteśmy sobie winni, że nie dopięliśmy tego promocyjnie, tylko dla własnej radości wydaliśmy sobie płytę. Chcemy się jednak jeszcze przypomnieć z tym materiałem, bo on się nie wyeksploatował. Jesteśmy w trakcie pracy nad teledyskiem. Poza tym już zbieramy materiał na nową płytę. Co więcej, prawdopodobnie wydamy wolnego singla, zupełnie niezwiązanego z żadnym większym wydawnictwem, w styczniu. Ale przede wszystkim w rozmowach w zespole, czy z managementem, pada 2014 rok jako data na wydanie drugiej długiej płyty.

To dobry moment, żeby zapytać o perturbacje, jakie mieliście dotychczas. Byliście w trójkowym studiu Agnieszki Osieckiej, graliście na Open’erze. Jak to się stało, że ten potencjał kilka razy umierał śmiercią naturalną?

Graliśmy jako zespół, który nie miał żadnych wzorców, to znaczy nie mieliśmy praktycznie starszych kolegów, znających środowisko muzyczne, nie współpracowaliśmy nigdy szerzej z żadnym konkretnym managementem, po prostu wszystko robiliśmy sami. W pewnym momencie zaczęło nam wychodzić tak dobrze i tak szybko: w ciągu kilku miesięcy udało nam się prawie wygrać Jarocin, zagrać na Open’erze, w Trójce, obiecana była Offensywa (płyta z utworami wybranymi przez Piotra Stelmacha z radiowej Trójki – dop. red.). To wszystko zaczęło się dziać i w zespole zapadło przekonanie, że dalej samo się potoczy. Myśleliśmy: skoro zewsząd pukają do nas i zapraszają na koncerty, a te są coraz częściej i coraz większe, przychodzi coraz więcej ludzi, to zajmiemy się pisaniem muzyki i graniem tych koncertów. Nagle okazało się, że to za mało. Mimo że mieliśmy wrażenie, że robimy coraz lepszą muzykę i lepiej gramy na instrumentach, to coś zaczęło nie wychodzić, ludzie odchodzili z zespołu, właśnie dlatego, że nie mogliśmy tego złapać, zrozumieć, co się dzieje. A teraz przyszedł Tomek i powiedział: „Panowie, k***, jesteście świetni, dlaczego wy o siebie nie dbacie?!” I on, jako człowiek, który ma duże doświadczenie w pracy z mediami, powiedział nam, że zajmie się promocją, nam zostawia robienie sztuki.

A gdyby się cofnąć – co wpłynęło na to, że jest dość znaczna i słyszalna różnica między „Why so close?” (longplay, 2012) a „Reisefieber” (EP, 2013)? To już jest inna muzyka.

„Why so close?” to było podsumowanie działalności zespołu. Na początku grupie przyświecała bardzo mocno ideologia kulturowa, muzyczna. Doszliśmy teraz do tego, że nie jesteśmy zespołem tak naprawdę ideologicznym i jeżeli chcemy coś wnieść do świata, w którym żyjemy, musimy najpierw stać się słyszalni. Umiemy grać muzykę, więc niech te piosenki będą naszym biletem, żeby się też w jakiś sposób wypowiedzieć. Druga rzecz jest taka, że zmienił się skład i nie jest jednolity. Ludzie, którzy obecnie grają w Plug&Play mają często skrajne poglądy. Istnieje jednak niepisana umowa, że zespół jest po to, żeby grać muzykę. Zresztą zgadzamy się w najważniejszych rzeczach, choćby w tym, że nie utożsamiamy się z pewnymi zjawiskami muzycznymi, co jest oczywiste dla osób zajmujących się muzyką niezależną.

Wy dajecie Lublinowi indie, co macie w zamian? Jakie jest to miasto dla Ciebie, dla zespołu?

Po tylu latach grania bardzo miłe jest to, że zaczynam częściej myśleć, że jesteśmy zespołem z Lublina. I nie polega to na tym, że coraz lepiej orientujemy się lokalnie, ale Lublin zaczyna być jakby siedzibą tego zespołu, rodzinnym miastem. To nie jest takie oczywiste, bo zawsze odpowiadało nam, że jesteśmy w dwóch miastach, rozproszeni między Lublinem a Warszawą. Dawało nam to poczucie przynależności do większych scen, myśleliśmy, że to jest poza lokalizacją, poza geografią. Ważne jest to, że ludzie, którzy są w mediach zaczynają być dla nas życzliwsi. Wcześniej spotykaliśmy się z artykułami prześmiewczymi, wypowiadali się o indie tak, jak ja mówiłem o hipsterstwie, były takie artykuły, których autorzy próbowali zakwalifikować to, co robimy do jakiejś plastikowej, dziwnej mody, sprowadzić całe zjawisko muzyczne, które reprezentujemy do grzywek, trampek i rurek, co nam nigdy nie pomagało. Wypinaliśmy się na to miasto. Natomiast teraz zaczynam doceniać to, że możemy tutaj grać. Ludzie, z którymi współpracujemy też się tego nie wstydzą. Niektórzy po wielkim exodusie do Warszawy zaczynają wracać… Chcemy więc powalczyć o to, postanowiliśmy już, że zostajemy w Lublinie, dlatego chcemy dać się zaznaczyć, nie chować głowy w piasek, nie udawać, że jesteśmy znikąd lub zewsząd. Może miasto odda nam to w pewien sposób.

W najbliższą niedzielę (8 grudnia) Plug&Play wystąpi w Dwóch Piętrach przy ul. Okopowej 5, start - 20.00, bilety: 10/15 zł.
Rozmowa z Jakubem Sikorą z zespołu Crab Invasion
**

od 18 latnarkotyki
Wideo

Jaki alkohol wybierają Polacy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Plug&Play to coś więcej niż grzywki, trampki i rurki - Kuba Majsiej opowiada o swoim zespole - Lublin Nasze Miasto

Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto