Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Płacz grzesznych dusz”. Dziad wędrowny na polskich drogach. Opowieści nie tylko z okolic Radecznicy

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Przedstawiono tutaj Dzień Zaduszny przed jednym z polskich cmentarzy
Przedstawiono tutaj Dzień Zaduszny przed jednym z polskich cmentarzy archiwum
Ta opisana przez Oskara Kolberga historia wydarzyła się w 1854 r. W jednym z dworów szlacheckich po skończonej pracy spotkali się „parobcy” i „dziewki”. To był długi, jesienny wieczór. Dziewczyny zasiadły „do kądzieli”, a młodzi mężczyźni zajęli się „pleceniem rogóżek łyczanych z łyka”. Wtedy zaczęły się psoty oraz opowieści o strachach. Jedna z niewiast opowiadała o diable, który siedział u jej kumy-nieboszczki na strychu. Karmiono go codziennie kaszą jaglaną bez soli. Dzięki temu u gospodarzy, gdzie zły rezydował, krowy dawały dużo mleka, a konopie rodziły się „jak las”. Nie tylko.

Gdy innych we wsi nękała bieda, w domu, gdzie mieszkał diabeł, zawsze był chleb rumiany na piecu. Ta historia sprowokowała jednego z uczestników spotkania do wspomnień, innego - do psot.

„Ja łońskiego roku jechałem z Żółkiewki i w Ganach w karczmie spotkałam się z Matysiakiem. Zabawiliśmy się trocha i już dobrze było w noc, jak wjechałem w las” wspominał jeden z parobków. „Jadę koło mostu, patrzę, aż coś leży na drodze, słucham a to beczy. O daj go tu pomyślałem, ktoś jechał i zgubił barana. Ściągnąłem lejce, konie stanęły, a ja dalej z wozu po znaleźne. Patrzę - istny baran, a taki wielki jak źrebak; ruszam, żeby wstał, - ej gdzie tam, nogi ma związane. Biorę się do niego, hej ciężka bestyja ani ruszyć”.

Już mi teraz nie zlecisz!

Parobek nie dał za wygraną. Wyjął deskę z wozu, którym w okolice mostu przyjechał. Jeden jej koniec oparł na wozie, a drugi na ziemi. Potem już poszło w miarę gładko… „Jak się przysadziłem tęgo, tak wpakowałem przecie szelmę na wóz” opowiadał. „Prawda, że mię coś w krzyżu zabolało; ale gdzie tam człowiek o tem myślał, kiedy mu przed oczyma stał Icek pachciarz, jak targuje barana i płaci za niego dwa rubelki. Świsnąłem na konie i jadę. Ujechałem może z dziesięć staj, patrzę, aż mego barana niema, zleciał z wozu. Zakląłem w diabła i wróciłem”.

Okazało się, że zguba po staremu leżała niedaleko mostu. Parobek tym widokiem tak się rozzłościł, że tym razem owego dziwnego barana bez pomocy deski zarzucił na wóz. Potem przywiązał go „do kłonic” i ruszył w drogę. Dojechał aż do Maćkowej miedzy. Wtedy obejrzał się i zobaczył, że barana na wozie znowu nie ma. Parobek był tym bardzo zdumiony. Kolejny raz wrócił w okolice mostu, gdzie znowu zobaczył go leżącego. Wrzucił go na wóz, tym razem porządnie przywiązując.

„Wziąłem go powrozem za kark, i za nogi i przywiązałem do wozu, — ha, już mi teraz nie zlecisz i pojechałem dalej” ciągnął swoją opowieść parobek. „Przyjeżdżam do tej figury co stoi wedle jeziorka, czapka z głowy i przeżegnałem się — słyszę, aż tu za mną hi! hi! hi! coś się roześmiało, patrzę a barana nie ma. Włosy mi na głowie stanęły, iskry zaświeciły w oczach i nie wiem co się dalej stało, dość, że konie z wozem znaleźli ludzie nazajutrz pod lasem, a ja leżałem w błocie koło jeziorka prawie bez duszy. Niech go diabli porwą tego barana, dziesięć niedziel przechorowałem, a tak ciężko że już człek na śmierć się spowiadał”.

Wtedy odezwał się Kubuś zwany ladajakim, który oznajmił, że widział takiego stracha po trzeźwemu koło miejscowego lamusa (było to miejsce, gdzie przechowywano m.in. nabiał, marynaty i wódkę). Miało to być według niego czarne psisko z wielkim pyskiem. Buchały z niego iskry. Zebrani jakoś nie uwierzyli w tę opowieść. Jednak Kubuś (który rzeczywiście owego „stracha” wymyślił na potrzeby wieczoru) postanowił swoją opowieść uwiarygodnić.

Kamienna obojętność

„Po kilku dniach, w taki sam wieczór słotny i wietrzny do Pani zajechali goście. Krzątaniny było dosyć do późnej nocy i już parobcy zabierali się do stajen, gdy pani zawołała Jadwisię (jedną ze służących), dała jej klucze i kazała co prędzej skoczyć do lamusa i przynieść butelkę starego miodu (…)” - notował Kolberg. „Pani tak kazała się spieszyć, aby goście od stołu nie wstali, że dziewczęciu wyszedł zupełnie z głowy strach pokutujący w lamusie, - i zapaliwszy świecę w latarce, która dwie szyby miała wybite, wybiegła z kuchni”.

Kilka minut potem usłyszano przeraźliwy krzyk dziewczyny. „Wybiegli wszyscy i znaleźli Jadwisię, leżącą bez zmysłów na schodach (lamusa) z potłuczoną na drobne kawałki latarką” - pisał etnograf. „Nikogo więcej nie było, a jednak gdy przynieśli światło, znaleźli przed lamusem kilka rozżarzonych węgli i płachtę, którą nie wiedzieć na co z kuchni zabrał Kubuś. Biedną dziewczynę zaniesiono do izby, zlano wodą i nareszcie docucono się, ale cóż z tego, kiedy zaraz nazajutrz pokazały się ślady gwałtownego tyfusu. Sprowadzony lekarz nie wiele robił nadziei, Jadwisia konała powoli, a łotr Kubuś nie chciał się przyznać do winy, choć wszelkie poszlaki naprowadzały na ślad, że to jego była sprawka”.

Chłopak nastraszył Jadwisię (która zresztą uchodziła za najzgrabniejszą i „najprzystojniejszą” w okolicy), jednak trudno go chyba obwiniać o tak szybkie zarażenie jej tyfusem. Tak czy owak, doszło do nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.

„Życie sieroty gasło z każdą chwilą. Na godzinę przed zgonem odzyskała przytomność, pożegnała czule swoją dobrą Panią, która o niej prawdziwie macierzyńskie miała staranie. A kiedy jej wspomniano, że to pewno Kubuś przez psotę postraszył ją, nic nie odpowiedziała, tylko dwie łzy potoczyły się po wybladłej twarzy” - pisał Oskar Kolberg. „Na drugi dzień po pogrzebie Jadwisi, łotra Kubusia wypędzono ze dworu. Nie okazał on żadnego żalu po sierocie, nawet gdy trumnę wynoszono i kładziono na wóz, to on bronując pod samym dworem ogród po wykopanych kartoflach (Kolberg był świadkiem tych wydarzeń), gwizdał jakąś piosneczkę. Wszyscy na niego wymyślali, nazywali go zbójcą, — a on wszystkich zbywał pół-seryo, pół-żartem i kamienną obojętność do ostatka pokazywał”.

Dalsze losy tego psotnika nie były jednak godne pozazdroszczenia. Kolberg spotkał go kilka lat później w okolicy klasztoru w Radecznicy. Był jednym z dziadów żebrzących na miejscowym odpuście.

Wycierpiałeś wiele, zostałeś kaleką, nędzarzem...

„Idąc podwórzem do zakrystyi (kościoła w Radecznicy), minąłem wielu dziadów siedzących rzędami i błagających o litość (…). Zwrócił moją uwagę kaleka bez nóg i z krzywemi rękami. Suwał się on po ziemi w drewnianych korytkach za pomocą tych krzywych rąk, na których miał także dwa drewniane sandały” - pisał Kolberg. „Twarz jego pomimo młodych rysów, nosiła ciężkie ślady boleści”.

Kolberg zapytał dziada, jak się nazywa. Ten oznajmił, że Jakub Łozek. Okazało się, że był to ów Kubuś ladajaki, psotnik i domniemany sprawca śmierci Jadwisi. Co mu się stało? Tak ów dziad opowiadał zdziwionemu Kolbergowi o swoim losie:

„Ze dworu mnie wypędzili, — poszedłem na służbę do sołtysa, — w podle były dziewuchy, a mnie zawsze we łbie świtało. Zrobiłem sobie szczudła, okręcałem się płachtą i straszyłem. Jak raz narobiłem rejwachu, wyleciał sam gospodarz, i nuż gnać mnie z kijem: uciekając na szczudłach i w płachcie wpadłem w kartoflany dół i złomałem obydwie nogi, jeszcze jak powiadali w dwóch miejscach, a ręce powykręcałem, — zawieźli mnie do szpitala do Szczebrzeszyna i tam doktor kazał mi uciąć nogi, a ręce prostował i nie wyprostował. Potem chorowałem ciężko przez dwa lata — i nie umarłem”.

Co na to wszystko Kolberg? „Nie umarłeś, bo Bóg zostawił ci czas, abyś odpokutował za śmierć Jadwisi sieroty, abyś przebłagał gniew Boski” - tłumaczył Kubusiowi. „Wycierpiałeś wiele, zostałeś kaleką, nędzarzem, - ale dziękuj za to Bogu, bo jeszcze szczerym żalem ocalić możesz duszę”.

Skruszony dziad przyjął takie wyjaśnienie swoich tragicznych losów spokojnie i ze zrozumieniem. „Łzy sznurkiem popłynęły po żółtej twarzy kaleki” - pisał Oskar Kolberg. „Dałem mu jałmużnę, on w milczeniu pocałował moją rękę i łez pełne oczy obrócił ku kościołowi. Zapewne myśl jego pobiegła do stóp ołtarza błagać świętego Antoniego Radecznickiego o przyczynienie się za grzesznikiem, by ten, przed śmiercią odnalazł jeszcze stracony spokój duszy”.

Mamrotane pacierze

Trudno sobie było wyobrazić kiedyś uroczystości kościelne i świeckie, kondukty pogrzebowe czy święta bez obecności żebraków. Ich niedola niektórym przedstawicielom wyższych warstw poprawiała samopoczucie, inni widzieli w nich pośredników między niebem a Ziemią. Przypominano, że przecież sam Chrystus urodził się biedakiem. Elitą wśród nędzarzy byli dziadowie wędrowni. Przypisywano im niezwykłe moce.

Sumienia bogatych mieszkańców dworów szlacheckich i magnackich uspokajała zwykle jałmużna, którą szczególnie często praktykowano w okresie Wielkiego Postu oraz w Wielki Czwartek. W tym czasie duży był także popyt na śpiewane przez dziadów pieśni wielkopostne. Zwracano uwagę, aby każdy dziad, który przybył do wsi, obchodził wszystkie znajdujące się w niej domy. Pilnie słuchano jego opowieści, mamrotanych pacierzy oraz pieśni, które przybysz wyśpiewywał. Wierzono, że osłabia to moc złych duchów. Jak ognia bano się natomiast dziadowskich klątw, bo wierzono w ich ogromną siłę. Nie zawsze jednak ów szacunek był powszechny…

„Żebracy, którym policya utrudnia przemysł żebraczy na każdym kroku, pokątnie jedynie chodzą po mieście po proszonym chlebie” - pisał w 1885 r. Oskar Kolberg. „Za miastem za to, tem jawniej i natarczywiej pukają do serc litościwej publiczności. Więc też cmentarni osobliwie żebracy i kalecy (czy to prawdziwi czy udani) wyciągając rękę i czarkę po jałmużnę, odzywają się często napuszysto do przechodniów: Cudowna łaska boska posilająca — Błagam wedle miłosiernego najświętszego zasilenia itd. Dziady znów i baby, zalegający drogę do Czerniakowa i progi klasztorne podczas odpustu na św. Bonifacy, w przerwach od zawodzenia kantyczek, z większą już logiką i doniosłością starają się kruszyć serca pobożnych: Na miłość Boską, na gorzkie rany Chrystusowe, proszę też pięknie o wspomożenie! — lutościwe państwo! — żeby wam pan Bóg stokroć odpłacił! — żeby Bóg pomagał w każdem pomyśleniu, żeby Bóg ratował w każdem poćciwem poruszeniu, w każdem poćciwem stąpnięciu, w każdem poćciwem słowie, w każdem poćciwem spor-zieniu”.

Niektórzy żebracy wędrowali po wsiach, gdzie mogli liczyć na większe wsparcie. Dziad wędrowny, w odróżnieniu od tych, którzy trzymali się jednego miejsca, nie zawsze był gościem źle widzianym. Z wielu powodów. Kolberg zauważył, że często wśród dziadów można było spotkać także dzieci, „które, by żebractwo ich zamaskować, przez rodziców do rozmaitego użyte i wytresowane bywają przemysłu; najczęściej do noszenia piasku”.

„Wrodzona narodowi polskiemu gościnność, napełniając obfitym chlebem torby żebracze, osładzała zawsze dolę żebrzących i przyczyniała się do pomnażania ich liczby” - zauważył na początku XX w. Zygmunt Gloger.  „Nigdy bowiem żaden dziad polski nie odszedł głodny i wypchnięty z chaty kmiecia (…). Dziad bywa nieraz i pożądanym gościem, bo zadomowionemu wieśniakowi opowiada nowiny z szerokiego świata, zbierane na odpustach, kiermaszach i po miastach, a zwykle ubarwione własnym dowcipem i fantazyą, co wpływa zawsze dodatnio na szczodrość i uprzejmość gospodyni”.

Ceniono dziadowskie opowieści, pacierze (często zresztą odmawiane machinalnie) oraz nabożne pieśni, które miały moralizatorski charakter. „Jego strój (chodzi o polskiego dziada) bywał pielgrzymi, z kapeluszem zawieszonym na sznurze, z kijem od psów dziadowskim i z „obołą” czy „kałwicą” chłonącą wszelkie dary (…). Dla ciekawego nowin ludka nieocenione źródło prawd i bajd, a co z dala słuchaczów bawiło, wykonawca repertuaru pieśni nabożnych i świeckich, dziadowskich (…)” - pisał w 1937 r. historyk Aleksander Brückner.

Z czasem dziad wędrowny zaczął różnić się od przeciętnego żebraka. Niektórzy z nich zgromadzili pokaźne majątki (największą jałmużnę dawano dobrym pieśniarzom), dzięki którym utrzymywali żony i dzieci. Objeżdżali też wsie własnymi krytymi „wozami wędrownymi”. Były one powszechne np. w XIX w. Wędrowne dziadostwo stało się w końcu… zawodem. O niektórych z przedstawicieli tej profesji mawiano nawet, że „spańszczali”, bo posyłali dzieci do szkół, a ich córki miały we wsiach największe posagi.

Schludne koszule, pokaźne brody, długie włosy

Wędrownych dziadów z czasem zaczęto wyraźnie oddzielać od tzw. żebraków sezonowych czy „żebraków oszustów”. Także dlatego, że nosili się w sposób, który od razu pozwalał na ich identyfikację. Jak wyglądali? Mieli zwykle schludne koszule, pokaźne brody, długie włosy, które kojarzono ze szczególną mądrością i siłą duchową, kostury, jak pisano, „uzbrojone skórą jeża” oraz baty, którymi oganiali się od psów. (Stąd być może przysłowie, że ktoś „jest rozpuszczony jak dziadowski bicz”). Do pasów przywiązywali naczynia do czerpania wody oraz różańce.

Ci, którzy wybierali się na daleką pielgrzymkę, np. do Rzymu, ubierali się w szerokie, ciemne płaszcze oraz charakterystyczne „kapelusze ze sznurkami”. Najczęściej dziadów wędrownych można było spotkać przed kościołami, podczas świąt religijnych i odpustów. Swoje wozy ustawiali wówczas wzdłuż dróg prowadzących do świątyń jeden przy drugim. Gromko śpiewali pieśni religijne. Grali też na instrumentach. Zawsze były one strunowe. Przeważały gęśle, liry korbowe czy bandury.

Powszechnie uważano, że śpiew psalmów przy wtórze tych instrumentów, które mają boskie pochodzenie, może przynieść człowiekowi ulgę i sprawić, że „zły duch odstąpi”. „Lira istnieje od bardzo dawna. Przybyła od króla Dawida. Podarowana jest niewidomym… Gęśle czy lira to jedno i to samo (…). Król Dawid przeznaczył tę muzykę dziadom” — tłumaczył jeden z prostych wędrownych lirników.

Wielu dziadów było niewidomych. Zatrudniali wtedy pomocników. Ich zwłaszcza uważano za „sługi Boga”, które mają za zadanie przypominać ludziom o cnocie, piętnować grzechy i opowiadać o zbawieniu dusz. Uważano, że zabiegi i śpiewy wędrownych ślepców mają magiczną, oczyszczającą moc. Wierzono także, że ten, kto nie pomoże takiemu dziadowi, sam może oślepnąć. Czasami zresztą wiedza tych ludzi mogła, zwłaszcza wśród chłopów, budzić wielki szacunek. Jej przekazywaniu służył m.in. dziadowski tajny język, którym tylko przedstawiciele tej profesji potrafili się posługiwać.

Niektórzy historycy twierdzą, że dziadowie wędrowni stworzyli własną hierarchię, a nawet obierali swoich królów. Takie organizacje żebracze powstawały w wielu krajach. Czy to prawda? Trudno dociec. Bez wątpienia mieli jednak własne tajemne znaki, które umieszczali na ścianach kaplic i kościołów, na płotach, drzewach, krzyżach przydrożnych i w różnych miejscach na ich szlakach. Miały one charakter informacyjny oraz ostrzegały przed niebezpieczeństwami. Było ich wiele.

W tajnej dziadowskiej symbolice np. dwa kółka (jedno narysowane w drugim) oznaczały podobno, że w pobliskim domu mieszkają ludzie szczodrzy, dobrze usposobieni do żebraków. Krzyżyk oznaczał „dom mniej hojny”, zakreskowany trójkąt — iż w danym miejscu można przenocować, a trójkąt pusty informował, że mieszkańcy często, ale nie zawsze, odmawiają wsparcia; czasami ten znak oznaczał także złego psa. Narysowana lub wyryta strzałka wskazywała kierunek wędrówki, a prostokąt z kropką w środku informował, że poproszony o jałmużnę mieszkaniec domu woła natychmiast policjanta.

Z rysunku klucza w prostokącie można było wywnioskować, że dom nie jest na noc zamykany, a krzyżyk w kółku nawoływał do zemsty. Kwadrat oznaczał natomiast bogacza.

Na każdym weselu swat, na każdej stypie dziad

Podczas Zaduszek (2 listopada, po dniu Wszystkich Świętych) organizowano w dawnej Polsce stypy i obiady żałobne. Takie uczty na cześć zmarłych zwano kiedyś „chauturami”. Mieszkańcy wsi suto zastawiali stoły i zapraszali do nich najuboższych. Dawano im także różne podarki. Biedni otrzymywali je też przed kościołami i cerkwiami (były to drobne monety lub jedzenie np. pierogi, chleb czy placki). Czego oczekiwano w zamian? Biedacy mieli modlić się do Boga za dusze wybranych przez ofiarodawców zmarłych (uważano, że przy pomocy biedaków łatwiej przejść „z jednego stanu w inny”).

A nędzarzy... nigdy nie brakowało. W dawnej Polsce mawiano nawet: „Na każdym weselu swat, na każdej stypie dziad”. Uważano, że mają oni tajemną wiedzę oraz są „ludźmi bożymi”. Dlatego zapraszano ich także na nocne czuwania przy zmarłych domownikach. Czasami owi dziadowie wędrowni prowadzili też wiejskie kondukty pogrzebowe (bywało, że zastępowali w tej roli księży!). Śpiewali wówczas ułożone przez siebie monotonne pieśni, które miały moralizatorski charakter. Zachowała się część takich dziadowskich utworów.

Tak rozpoczyna się np. pieśń pt. „Płacz grzesznych dusz”. Wędrowni dziadowie śpiewali ją najczęściej w Zaduszki oraz podczas pogrzebów (utwór ma aż 32 zwrotki): „Dusze rzewnie zapłakały/ I ku niebu poleciały/Niebo, niebo, przyjmijże nas/ Boć Pan Jezus znać nie chce nas/ A niebo im odpowiada/ „ach biada dusze, biada wam/ Czemużeście nie słuchali, w ciężkich grzechach umierali...”.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto