Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Karawana zrabowanych dzieci. Wyrywano matkom z rąk synów i wywożono „na zatracenie”

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Porwanie dzieci polskich przez żołnierzy rosyjskich na placu Zamkowym w Warszawie (1831). Celem porwania było wcielenie dzieci polskich do Armii Imperium Rosyjskiego i traktowanie ich w tej armii jako kantonistów
Porwanie dzieci polskich przez żołnierzy rosyjskich na placu Zamkowym w Warszawie (1831). Celem porwania było wcielenie dzieci polskich do Armii Imperium Rosyjskiego i traktowanie ich w tej armii jako kantonistów Wikipedia
Ta ponura sprawa obrosła legendą. 24 marca 1831 r. car Mikołaj I wydał ukaz, na podstawie którego dzieci oficerów i żołnierzy biorących udział w powstaniu listopadowym porywano do tzw. szkół kantonistów. Jedna z nich istniała w Zamościu. Potem stawali się zawodowymi rosyjskimi żołnierzami. 24 marca 1832 r. wydano kolejne carskie zarządzenie. Tym razem zabierano m.in. sieroty i dzieci biedaków. Chłopcy mieli od 7 do 16 lat.

„Już od kilku dni czas był nadzwyczaj słotny i chłodny, a dnia tego (17 maja) padał deszcz ulewny; żywej duszy nie było na ulicy, wtem około godz. 1-szej z południa daje się słyszeć turkot nadzwyczajny, tętent koni i krzykliwe płacze niewieście — czytamy w jednym z „Pamiętników Emigracji” (broszurę wydano w lipcu 1832 r.; opis dotyczy Warszawy). „Była to karawana zrabowanych dzieci, idąca do koszar aleksandryjskimi ulicami: Nowe Miasto, Podwale, Krakowskim Przedmieściem, na ulicę Bednarską do mostu”.

Mieszkańcy Warszawy zareagowali na ten widok wyjątkowo spontanicznie.

Płacz powszechny

„Kto tylko co miał w domu z żywności, odzienia, pieniędzy itp., posyła lub wynosi, składa na wozy lub podaje niewinnym istotom, które na zawsze tracą rodzice i ojczyzna” — czytamy dalej w relacji z 1832 r. „Goniące za swymi dziećmi matki, rzucają się pod wozy, chcąc je zatrzymać, inne niewiasty podzielają ich boleść, stąd płacz powszechny, głośne przekleństwa, ale na ten czas nadaremne (…)”.

Łapanki dzieci uważano za szczególnie brutalny akt represji. Nie prowadzono ich tylko w Królestwa Polskim, ale także na Litwie, Białorusi, Ukrainie czy Podolu. Jednak to w Warszawie sprawa rabowanych dzieci najbardziej poruszyła opinię publiczną.

„Porywanie to dzieci najgorliwiej dokonywane było w Warszawie, trwało w Polsce przez trzy lata” — notował Agaton Giller, naoczny świadek tamtych wydarzeń. I podawał przykłady represji: „Kilkaset sierot szpitala Dzieciątka Jezus w szarych, wojskowych płaszczach zapędzono na dziedziniec Brylowskiego pałacu. Tam obejrzał je gubernator, powsadzać kazał na kibitki i odwieźć na wygnanie. Za sierotami wywieziono uczniów szkółki dla synów żołnierskich od lat kilkunastu istniejącej w stolicy. Prócz tego łapano chłopców sprzedających piasek wiślany, wyrywano z rąk ubogim matkom synów i wywożono na zatracenie w strony nieznane”.

Uważano, że dzieci były gnane na Syberię po to, żeby umarły po drodze z głodu lub wyczerpania. Trupy synów powstańców listopadowych były podobno widywane na prowadzącym tamtędy szlaku. Taką opinię podzielało wielu pisarzy, poetów i historyków, nie tylko polskich.

„Widziałem ich: za każdym z bagnetem szły warty/ Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci/ Z golonymi głowami — na nogach okuci” — czytamy w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza. „Biedne chłopcy! — Najmłodszy, dziesięć lat, niebożę/ skarżył się, że łańcucha podźwignąć nie może/ I pokazywał nogę skrwawioną i nagą/ Policmajster przejeżdża, pyta czego żądał:/ Policmajster człek ludzki, sam łańcuch oglądał:/ dziesięć funtów, zgadza się z przepisaną wagą”.

Mickiewicz opisywał zgromadzonych wokół owej „karawany” ludzi, którzy płakali, patrząc na skutych łańcuchami chłopców.

Jak ów proceder porywania dzieci się odbywał?

Zamojski etap

Zadanie realizowały komisje oraz urzędnicy magistraccy lub gminni. Gdy uznano, iż jakiś chłopiec nadaje się do „wyekspediowania”, przekazywano go do lokalnego komisarza obwodowego. Stamtąd mali więźniowie trafiali do ośrodków wojewódzkich, np. w Lublinie, stolicy guberni. Kierowano ich także do zamojskiej twierdzy. Według carskich wymogów dzieci miały być podczas takiego transportu ubrane w jednolite mundurki, za które płaciły np. „komisje wojewódzkie”. Na wyżywienie każdego z nich przeznaczono dziennie 17 groszy (o 3 grosze mniej niż wydawano na więźnia).

Wiadomo, że np. w 1837 r. zakłady dla takich porwanych chłopców funkcjonowały w Zamościu i Modlinie. „Istniały wówczas w Królestwie Polskim dwa główne zakłady kantonistów” — napisał Marek Rutkowski na stronie www.salon24.pl. „Także i w roku 1838 oddziały kantonistów funkcjonowały na terenie (tych) twierdz (…). Odsyłano do nich synów posiadających niższe stopnie, byłych wojskowych polskich, a także chłopców sieroty”.

Car Aleksander I odwiedził miasto jeszcze w 1823 r. (sześć lat później przybył tutaj także jego następca, Mikołaj I). Twierdza była wówczas obsadzona silnym garnizonem. Spełniała m.in. funkcję ciężkiego więzienia przeznaczonego głównie dla skazańców politycznych. Panował w niej surowy rygor.

W ostatnich latach przed wybuchem powstania listopadowego dbał o niego komendant twierdzy, gen. Józef Hurtig. Był człowiekiem znienawidzonym przez więźniów i polskich żołnierzy wchodzących w skład m.in. zamojskiego garnizonu.

Po upadku powstania listopadowego mury Zamościa znowu rozbrzmiewały dźwiękiem kajdan. W twierdzy funkcjonowała wówczas poprawcza kompania aresztancka nr 45. Trafiali do niej ludzie skazani na ciężkie więzienie. Wśród nich byli polscy spiskowcy, ale nie brakowało również pospolitych przestępców: podpalaczy, przemytników, złodziei i recydywistów. W sumie kompania liczyła zwykle od 100 do 225 więźniów. Kierowało nią czterech oficerów i 16 podoficerów.

Paulina Wilkońska, warszawska literatka i pamiętnikarka, odwiedziła zamojską twierdzę w 1849 r. (był tam więziony jej mąż August). Z jej relacji wiemy, iż więźniów dzielono w Zamościu na trzy kategorie. W Bramie Szczebrzeskiej osadzano tych najmniej krępowanych, czyli mających najmniejsze wyroki, a w tzw. kawalerze (czyli nadszańcu) przebywali więźniowie „średniej kategorii”, „szczelnie zamykani”. W kazamatach ratuszowych umieszczono natomiast tzw. kajdaniarzy.

Jak pisał Władysław Ćwik, była to „najbardziej upośledzona kasta”. Do katorżniczej, wielogodzinnej pracy, np. przy kopani rowów, pędzono ich już o godz. 3 rano (Wilkońska tylko tych ludzi nazywa „rotą aresztancką”). Tak więc kajdaniarze każdego ranka budzili mieszkańców miasta dźwiękami wydawanymi przez swoje kajdany. Słychać je było także wieczorami, kiedy nieszczęśnicy wracali do swoich cel.

„Nawet i ptastwo po ogrodach, świergocąc szczęk ten naśladuje: to jego pozytywka” — pisała o atmosferze panującej w ówczesnym Zamościu Paulina Wilkońska.

Kantonista, który okradł cara

Możemy sobie wyobrazić, jak czuły się w tym strasznym miejscu porwane dzieci. Nie wiemy jednak, ile ich dokładnie do Zamościa trafiło i w jakim miejscu były przetrzymywane. Nie wiadomo także, czy jakieś dzieci zmarły. Rosyjskie instrukcje zastrzegały wprawdzie, że nie wolno było „kierować” w takie miejsca np. chłopców kalekich czy bardzo słabych, jednak wiadomo, iż nie wszyscy mali więźniowie wytrzymywali ciężkie warunki transportu i brutalną rosyjską dyscyplinę.

Po pobycie w Zamościu oraz innych tego typu „zakładach” małych więźniów kierowano zwykle do Kijowa lub Mińska. Tam wcielano ich do batalionów kantonistów wojskowych.

Według XVIII-wiecznej „Encyklopedii Powszechnej” S. Orgelbranda każdy kantonista to „kandydat przeznaczony do służby wojskowej, wybierany jako rekrut z pewnego okręgu czy kantonu”. Z wydanego w 1929 r. „Słownika ilustrowanego języka polskiego” dowiadujemy się natomiast, iż kantoniści to po prostu rekruci wychowani w wojsku, oddawani tam jako sieroty.

Takie dzieci „konwojowano” w wybrane miejsca Imperium Rosyjskiego, a potem wychowywano po spartańsku w specjalnych szkołach garnizonowych (był to rodzaj wojskowych domów dziecka). Uczono ich zwykle gramatyki, arytmetyki oraz m.in. podstaw „rzemiosła wojennego”, w tym tzw. technik artyleryjskich czy zasad budowy fortyfikacji. Nie było to dla nich łatwe z różnych powodów. W szkołach obowiązywała wyjątkowo surowa dyscyplina. Kantoniści bywali też niedożywieni, bo oczekiwano od nich, iż sami będą dbać o własne potrzeby.

Możemy się domyślać, że w takich warunkach dochodziło do kradzieży i rozbojów. Nie zawsze było to źle widziane przez przełożonych. Znany jest przykład pewnego żydowskiego kantonisty o nazwisku Chodulewicz. W 1856 r. udało mu się podczas ćwiczeń wojskowych w Humaniu ukraść zegarek samemu carowi Aleksandrowi II. Złodziejaszek po schwytaniu nie został ukarany za ten bezprecedensowy czyn, ale, co ciekawe, sowicie go nagrodzono. Otrzymał 25 rubli.

Wiadomo, że w 1826 r. było w całym Imperium Rosyjskim ok. 63 tys. kantonistów, w 1830 r. — 196 tys., a w 1842 r. — 223 tys. Ilu młodych ludzi zostało porwanych z terenów dawnej Rzeczpospolitej, trudno dzisiaj ustalić. Tylko w 1832 r. z obszaru Królestwa Polskiego wysłano w głąb Rosji ok. 1,3 tys. dzieci. W sumie przez 25 lat werbowania taki los spotkał prawdopodobnie ok. 5,3 tys. polskich dzieci. Nie wszystkie trafiały tam z łapanki. Bywało, iż niektóre rodziny dobrowolnie oddawały do szkół kantonistów swoje pociechy.

„W czerwcu 1832 r. Ludwika Korzeńska z Wymysłowa (gm. Pabianice) sama odprowadziła pięciu synów do kantonistów” — notował Wiesław Caban. „Podobnie postąpił mieszkaniec Turka Andrzej Zejdler, oddając jedynego syna”.

Powodem takich decyzji była bieda. W niektórych dotkniętych nią rodzinach uważano po prostu, że chłopcy będą mieli w szkołach kantonistów większe szanse na przeżycie niż w swoich domach. Trzeba przyznać, że wielu z nich zrobiło później wojskową karierę. Niektórzy zostawali nawet oficerami lub wojskowymi felczerami.

Służyć carowi i cerkwi

Po ukończeniu szkoły kantonistów, w której nauka trwała do 18 roku życia, ich absolwenci musieli odsłużyć w wojsku jeszcze 25 lat. Dopiero po demobilizacji mogli osiedlać się w różnych częściach Imperium Rosyjskiego. Tak było do 1856 r., gdy szkoły kantonistów zostały zlikwidowane.

„Te dzieci z Królestwa Polskiego, które przeżyły drogę w głąb Rosji i pobyt w oddziałach kantonistów, a później w armii, praktycznie były stracone dla polskości” — zauważył Wiesław Caban. „W szkołach nie uczono ich przecież pisania i czytania w języku polskim, tylko w rosyjskim. Na każdym kroku wpajano im, że mają służyć carowi i cerkwi prawosławnej”.

I o to właśnie chodziło. Rosjanie się stworzeniem tego systemu wręcz chełpili. „Dyplomaci moskiewscy w notach przesyłanych do zagranicznych dworów nazwali (werbunek) aktem wspaniałości cesarskiej, która sierotom pozbawionym ojców, wyszłych za granicę lub poległych w powstaniu zapewniała opiekę i edukację wojskową” — pisał Agaton Giller.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Karawana zrabowanych dzieci. Wyrywano matkom z rąk synów i wywożono „na zatracenie” - Zamość Nasze Miasto

Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto