Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Akcja MM. Moja ulica: 3 Maja

Łukasz MM-kowicz
Łukasz MM-kowicz
Zapraszamy do czytania kolejnego artykułu z cykl artykułów „Moja ulica”. Tym razem przestawiamy historię ulicy 3 Maja.

Ulica 3 Maja była w latach 50. odrębną enklawą, podobnie jak wiele innych położonych nawet w centrum miasta, a przecież żyjących własnym życiem. Lublin był wtedy dużo mniejszy i często sąsiedzi znali się nawzajem, wiedzieli o sobie, a nawet nawiązywali przyjaźnie.

Moja ulica w latach 50. na pewno była piękna – wspomina Wanda Elżbietowicz. – W każdym razie wtedy mnie, jako dziecku taką się wydawała. Była brukowana, spokojna, obsadzona starymi lipami i kasztanami. Ruch był niewielki, bo nie zbudowano jeszcze wtedy dwupasmówki, przy domu było podwórko, na którym dzieciaki bawiły się razem.

Dziecięcy świat

Często świat najmłodszych lat ogranicza się tylko do podwórka. Jednak wtedy, w czasach spokojniejszych i bardziej bezpiecznych poszerzał się o przyległe tereny.

– Na moim podwórku był warsztat samochodowy pana Korupczuka, w głębi stały domy państwa Zarębów i Pietrzykowskiego, który miał własną drukarnię i Gawlikowskich z ogrodem. Moja babcia miała tam skład węgla, który później jej zabrali – była wrogiem ustroju. Chyba też hodowała króliki. W podwórku też były komórki. Do Dolnej 3 Maja dochodziła Chmielna i stamtąd, kiedy rodzice nie widzieli fantastycznie zjeżdżało się na sankach. Ulica była dość stroma, zapewniała mnóstwo emocji, a na 3 Maja był taki mały ruch, że prawdopodobieństwo dostania się pod koła samochodu było znikome. Jakie jeszcze były atrakcje? Na rogu Chmielnej i 3 Maja była przychodnia weterynaryjna i chodziliśmy tam oglądać chore zwierzęta. Jeszcze nie było kliniki okulistycznej, tylko stary pałac, w którym – jak się mówiło – był szpital Krwawicza.

Dookoła były ogrody. Nie budowano jeszcze tzw. trasy W-Z i często wylewała tam rzeczka, a teren był bagnisty. Mówiło się, że tam są łąki Chrzanowskiego.

– Kiedyś chciałam się dostać do chłopców, którzy tam na łące grali w piłkę i utkwiłam w bagnie. W ostatnim domu na dole, przez okno, oparta łokciami na poduszce wyglądała pani Krzyżakowa. Jak szliśmy z rodzicami na spacer, to zawsze pytała co słychać – uśmiecha się pani Wanda. – Z drugiej strony, na rogu Radziwiłłowskiej – wtedy Dymitrowa i 3 Maja był i jest szpital, wtedy ogrodzony dość wysoko jak dla dzieciaków. Tam rosły jabłonie. Prosiliśmy chorych o jabłka i oni nam przez płot przerzucali zielone, niedojrzałe owoce.

Dom rodzinny

Gdy jechały ulicą auta, to w domu pani Wandy trzęsły się szklanki w kredensie. Wewnątrz były drewniane schody z balustradą. W tym z pozoru niewielkim domu mieszkało osiem rodzin. Dom był prywatny, ale tak naprawdę rządził nim kwaterunek, który nie dbał o wygody lokatorów, ale też i oni często byli oporni. Nie było gazu, nie było łazienek, ubikacja była w podwórku.

– Kiedyś nawet chcieli założyć gaz czy kanalizację – już nie pamiętam, ale część lokatorów się nie zgodziła – mówi pani Wanda. – Zimą paliło się w piecach, a mimo to było chłodno w mieszkaniach. Węgiel przynoszono z piwnicy, gdzie też stały beczki z kiszoną kapustą. Wszyscy w tym domu żyliśmy zgodnie, choć dzieci miały swoje fobie. Obok suteryny był warsztat szewski pana Janasa. Pan Janas był bardzo miły, zawsze kazał pozdrowić rodziców, ilekroć do niego poszłam z butami. Okropnie się go bałam, bo był zezowaty. Baliśmy się też pani Marii z naszej ulicy. Była ruda, szyła kołdry i robiła dzieciom zastrzyki.

Dzieciom nie wolno było wychodzić poza podwórko – musiały być w zasięgu głosu swoich mam. Ale i tak miały się gdzie bawić. Rozkładały koc na ziemi, starsze dziewczynki szyły młodszym szmaciane lalki, jeśli szczęście dopisało i ktoś znalazł truchło kota albo wrony, wyprawiało się uroczysty pogrzeb. Za domem rozciągał się ogród i każdy z lokatorów miał jakąś grządkę. Z tych grządek rwali ogórki wielkości małego palca – te były najlepsze.

– Pies wilczur Zarębów szalał za siatką. Jak stanęłam przed nią, to pies szczekał i zaczynał wyć. Wtedy pani Zarębowa wychylała się przez okno i prosiła – „dziecko, idź sobie”. Tamte lata wśród rówieśników były wesołe, rodzice nie wtrącali się w nasze konflikty. Wszystko było prostsze – śmieje się pani Wanda.

Po tamtej stronie

Druga strona ulicy to już był trochę inny świat. Czasami nawet obcy, choć pozornie tak bliski.

– W kamienicy pod dwudziestym urządzili dla swoich dzieci ogród, ale innych dzieciaków nie wpuszczali – z niesmakiem wspomina pani Wanda. – Tamta strona jest niezwykła, secesyjna z domami, które mają swoją historię. Pod numer 22 chodziłam oglądać piękną klatkę schodową. Tam kiedyś zdarzyła się straszna tragedia – syn młotkiem zabił rodziców. Zresztą, niemal wszystkie kamienice miały witraże, albo były wykończone kafelkami, miały piękne schody i balustrady. Pod numerem szóstym był budynek kuratorium. Podobno przed wojną był tam hotel „Janina” z salą balową, kinematografem i łaźnią. Po tamtej stronie, w pałacyku była redakcja „Kuriera Lubelskiego”. Vis a vis na murze szpitala wypisywano różne hasła.

Kiedy rozgrywane były mecze, część kibiców stała pod redakcją i czekała, aż ktoś im powie, jaki jest wynik. Nie było takiej komunikacji jak dziś. Na końcu ulicy Cichej, niewielkiej, klaustrofobicznej była kuczka – miejsce, w którym modlili się Żydzi. Był tam podnoszony dach, aby mogli się modlić na świeżym powietrzu. Pod numerem 16 mieszkała pani doktor Staśkiewiczowa, pediatra. Bardzo zacna osoba. Leczyła dzieciaki z całej ulicy. Można było do niej pójść w nocy i nigdy nie odmówiła. Nigdy też nie przyjęła pieniędzy za wizytę. Pomagała wszystkim. Jej syn też chyba jest lekarzem. Pod dziesiątką mieszkał pan profesor Skubiszewski i doktor Branicki, a państwo Eliaszewiczowie mieli swój sklep.

Sen o domu

Zakupy na tej ulicy nie były problemem. Sklepów było dużo. Był w suterynie na rogu Cichej pani Niewęgłowskiej, w którym można było kupić pieczywo i artykuły spożywcze, pod numerem 10 było mięso. Zresztą, ta ulica coraz bardziej znajdowała się w centrum miasta, a tam na Krakowskim Przedmieściu było jeszcze mnóstwo sklepów, delikatesy, a nawet warzywniak.

– Z czasem to się zmieniało – wspomina. – Kiedyś, jako dzieciaki patrzyliśmy, jak wozy konne wyładowane węglem nie mogą podjechać pod górę z Dolnej 3 Maja. Później, jako dorośli widzieliśmy, jak w zimie nie dają sobie rady autobusy MPK i samochody. Po latach zerwano bruk i położono kostkę, teraz wyasfaltowano jezdnię, ale chodniki są nadal okropne, krzywe, połamane. Na pięknych, starych kamienicach wiszą reklamy od „Sasa do lasa”, brzydkie, oszpecając ich urodę. Wycięto piękne, stare drzewa. To, które ostało się przy domu, złamała wichura. Dom ma nowego właściciela, który w podwórku postawił garaże.

Wspomina pani Wanda, że czuła się tam bezpiecznie i nawet tzw. margines w tamtych latach był uprzejmy wobec tutejszych mieszkańców. Dzieciaki nie zauważały różnic materialnych, a nawet niekiedy rodzice zaprzyjaźniali się poprzez dzieci.

– Wyprowadziłam się stamtąd pod koniec lat 80. – mówi pani Wanda. – Do dziś, gdy mi się śni dom, to widzę tamten. Słyszę wtedy skrzypienie tamtej podłogi, lekki brzęk klamki, czyjeś kroki na wydeptanych, drewnianych schodach.

Czytaj też:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Bydgoska policja pokazała filmy z wypadków z tramwajami i autobusami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto