Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nazistowski „eksperyment”. 81 rocznica wysiedleń Zamojszczyzny

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Ta dziewczynka urodziła się 15 sierpnia 1928 r. Nazywała się Czesława Kwoka. Pochodziła z Wólki Złojeckiej. Po wysiedleniu tej wsi, 12 grudnia 1942 r. trafiła do Auschwitz. Tam obozową fotografię wykonał jej Wilhem Brasse, polski wiezień polityczny ze Śląska. Ten człowiek wykonał tysiące tego typu zdjęć. Jednak tę dziewczynkę z Zamojszczyzny zapamiętał. Tak ją po wojnie wspominał: "Była taka młodziutka i taka wystraszona. Dziewczynka nie rozumiała dlaczego się tu znalazła i nie mogła zrozumieć co do niej mówią". Wtedy inna więźniarka, która była kapo ją pobiła. "Wzięła kij i uderzyła ją w twarz" - wspominał fotograf. Na trzech, obozowych zdjęciach widać przerażoną nastolatkę z rozbitą, krwawiącą wargą. Czesława Kwoka zginęła w obozie 12 marca 1943 r.
Ta dziewczynka urodziła się 15 sierpnia 1928 r. Nazywała się Czesława Kwoka. Pochodziła z Wólki Złojeckiej. Po wysiedleniu tej wsi, 12 grudnia 1942 r. trafiła do Auschwitz. Tam obozową fotografię wykonał jej Wilhem Brasse, polski wiezień polityczny ze Śląska. Ten człowiek wykonał tysiące tego typu zdjęć. Jednak tę dziewczynkę z Zamojszczyzny zapamiętał. Tak ją po wojnie wspominał: "Była taka młodziutka i taka wystraszona. Dziewczynka nie rozumiała dlaczego się tu znalazła i nie mogła zrozumieć co do niej mówią". Wtedy inna więźniarka, która była kapo ją pobiła. "Wzięła kij i uderzyła ją w twarz" - wspominał fotograf. Na trzech, obozowych zdjęciach widać przerażoną nastolatkę z rozbitą, krwawiącą wargą. Czesława Kwoka zginęła w obozie 12 marca 1943 r. Wikipedia
To była próba przed większą akcją. W dniach 6—25 listopada 1941 r. Niemcy wysiedlili mieszkańców m.in. Wysokiego i Białobrzegów. Rok później taki los spotkał na Zamojszczyźnie ok. 110 tys. Polaków, w tym 30 tys. dzieci. Tym, którzy przeżyli, pamięć o tamtych wydarzeniach do dziś spędza sen z oczu.

— Wysiedlenia na Zamojszczyźnie były jednym z najtragiczniejszych wydarzeń II wojny światowej — podkreśla dr Jarosław Pałka, pochodzący z Zamościa historyk warszawskiego Domu Spotkań z Historią. — To był nazistowski eksperyment bez precedensu. Nadal żyją jego ofiary. To głównie dzieci. Dziś są osobami dorosłymi. Jednak pamięć o tragedii jest w nich żywa.

— Ale tamte dzieci są dziś starcami — mówiła kilka lat temu w rozmowie z nami Władysława Pieczykolan, która przeżyła okupację w podzamojskich Sulmicach. — Świadków wojennej tragedii jest coraz mniej. To ostatnia chwila, żeby ratować wspomnienia.

Prześladowania na próbę

Akcja wysiedleńcza na Zamojszczyźnie była związana z realizacją hitlerowskiego Generalnego Planu Wschodniego (Generalplan Ost). Jego głównym celem było zgermanizowanie całej Europy Wschodniej. Zaczęto od Zamojszczyzny. Pierwsza próba wysiedleń odbyła się w dniach 6—25 listopada 1941 r. na rozkaz Odilo Globocnika, dowódcy SS i policji w dystrykcie lubelskim. Wysiedlono mieszkańców podzamojskiego Wysokiego, Białobrzegów, Bortatycz, Huszczki Dużej, Huszczki Małej i Podhuszczki. Akcja objęła ok. 3 tys. osób.

— Niemcy otoczyli wieś i chodzili od domu do domu — wspominała Kazimiera Kobrzyńska z Wysokiego (gm. Zamość). — Pomagali im miejscowi volksdeutsche. Ludzie nie wiedzieli, o co chodzi i co ich spotka. Zebrali nas na drodze. Jeśli ktoś się ociągał, był bity.

Pani Kazimiera miała wówczas 9 lat. Mieszkała wraz rodzicami Anielą i Janem Kwitkami w niewielkim drewnianym domu. Mieli też kilka hektarów pola. — Cały nasz dobytek i zwierzęta kazano nam zostawić — wspomina pani Kazimiera. — Potem pognali nas do zamojskiego Nadszańca (to część starych, fortecznych fortyfikacji). Tam byliśmy przetrzymywani przez jakiś czas. Następnie wysiedlonych pognano do miejscowości Hostynne w powiecie hrubieszowskim, a potem do Żółkiewki w krasnostawskim (był tam obóz pracy złożony z sześciu baraków; przetrzymywano w nim Polaków i Żydów). Po co nas tak przepędzali w różne miejsca? Kto ich tam, tych Niemców, wie…

Przed świętami Bożego Narodzenia 1941 r. rodzina pani Kazimiery została z obozu zwolniona. Nie mogła jednak do swoich domów powrócić. Ich gospodarstwa zajęły rodziny pochodzenia niemieckiego, m.in. z okolic Radomia.

— Jeśli ktoś próbował wrócić do swojego domu, był wysyłany do obozu koncentracyjnego. I słuch po nim ginął — opowiadała pani Kazimiera. — Wysiedleni musieli się tułać. Nas przygarnęli obcy ludzie z Żółkiewki. Byli dobrzy, mogliśmy u nich mieszkać. Do naszej rodzinnej wsi wróciliśmy dopiero po wojnie. Dom rodzinny stał, ale wszystko z niego rozkradziono. Żal było na to wszystko patrzeć.

Byli brutalni, krzyczeli

To był dopiero początek. Przed tzw. główną akcją wysiedleńczą Niemcy przeprowadzili w zamojskich wioskach szczegółowe spisy ludności, sporządzono listy budynków i m.in. inwentarza. Te przygotowania trwały rok. W 1942 r. Marianna Szewera miała 12 lat. Mieszkała w Skierbieszowie wraz z rodzicami i trzema braćmi.

-  Wiedzieliśmy o tych wcześniejszych podzamojskich wysiedleniach. Baliśmy się, że podobny los spotka naszą miejscowość. Dlatego co noc mieszkańcy wystawiali straże. Ci ludzie mieli nasłuchiwać, czy np. od strony Zamościa nie słychać warkotu samochodów. Gdyby tak się stało, powinni ostrzec mieszkańców wsi. Kłopot w tym, że nie bardzo było dokąd uciekać — wspominała w rozmowie z nami dziesięć lat temu Marianna Szewera. — Niemcy jednak jakby z dalszych wysiedleń zrezygnowali, ale w lecie 1942 r. zajęli budynek naszej szkoły. Zaczęła tam pracować jakaś komisja. Badali miejscowych ludzi, mierzyli ich, coś spisywali… Spokoju nie było. Niemieccy oprawcy wymordowali w 1942 r. skierbieszowskich Żydów. Zabijali także Polaków, bez powodu. Pamiętam, że któregoś dnia musiałam przejść obok kilku gestapowców w czarnych mundurach. Stali na moście. Potem zobaczyłam troje nieznajomych, zastrzelonych przez nich ludzi: kobietę — której charakterystyczną spódnicę pamiętam do dzisiaj — i dwóch mężczyzn. Leżeli obok schodów. Prowadziły do dawnej biskupiej rezydencji. Mieszkańcy wsi doznali wielu okropieństw.

W nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. okupanci otoczyli Skierbieszów, a potem okoliczne miejscowości. Były to jednostki niemieckiej policji, żandarmerii, SS i gestapo.

— Niemcy w towarzystwie volksdeutschów wchodzili do domów i kazali ludziom się wynosić. Byli brutalni, krzyczeli — opowiadała Marianna Szewera. — Można było wziąć tylko to, co było pod ręką. Zabraliśmy pościel, chleb, słoninę, co się dało złapać. Pognano nas na tzw. punkt zborny obok szkoły. Tam musieliśmy czekać kilka godzin. Ludzie byli zmarznięci, przemoknięci… Następnie załadowano nas na furmanki i powieziono bocznymi drogami do Zamościa. Bo głównym traktem już jechali niemieccy koloniści. Oni mieli zająć nasze domy.

Niebawem wysiedlono także mieszkańców wsi Lipina Nowa, miejscowości Suchodębie, Sady i Zawoda. Julian Grudzień, prezes Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych został w 1942 r. wywieziony wraz z rodziną z miejscowości Łaziska (gmina Skierbieszów). Miał wtedy pięć lat. Tak opowiadał w rozmowie z nami:

— Pamiętam, że do naszego domu wszedł Niemiec w mundurze, a potem jakiś volksdeutsch — wspomina prezes Grudzień. — Ten drugi był brutalniejszy. Mama przygotowała w kuferku trochę rzeczy na drogę, które zabraliśmy…

Niemcy zawsze działali według podobnego schematu. Jednostki policji, żandarmerii, gestapo, SS, a nawet Wehrmachtu i policji ukraińskiej otaczały wsie nocą lub wczesnym rankiem. Ludzi brutalnie wypędzano z domów i gromadzono na placach. Mogli zabrać ze sobą tylko podręczny bagaż. Jeśli ktoś nie mógł wyjść (np. starcy lub obłożnie chorzy), był na miejscu zabijany.

— Ludzie żyli w tamtym czasie w strachu — wspominała Władysława Pieczykolan. — Naszej wsi jakoś nie wysiedlili, ale baliśmy się tego jak ognia. Gdy tylko na drodze był jakiś ruch albo ktoś zobaczył Niemca, całymi rodzinami uciekaliśmy do lasu.

— Wiele osób z Sitna codziennie wieczorem uciekało do miejscowości Rozdoły, która była w lesie. Wracali dopiero przed południem następnego dnia. Tak było przez całą jesień 1942 r. I ci ludzie w końcu uniknęli wysiedlenia — wspomina Helena Mnich (dzisiaj mieszka w Sitnie Kolonii w gminie Sitno). — Mój ojciec (Stanisław Wieczerza) jednak zdecydował, że my się nie będziemy tak tułać. Z małymi dziećmi byłby to zresztą wielki kłopot. „Co będzie, to będzie” — mówił.

Gospodarz jak mysz w dziurze

„Nadeszła straszna noc. Każdy wiąże swoje tobołki, nikt nie myśli nawet o spoczynku, tylko z bijącym sercem czeka co będzie dalej. Wtem krzyk: Niemcy! Usłyszeliśmy strzały. Połapaliśmy tobołki i ruszamy do ucieczki. Uciekamy w pole, za budynki, a w sadzie już są Niemcy. Za późno, wieś okrążona, nikt już nie ucieknie” — wspominała w 1963 r. Maria Biskupska, mieszkanka wsi Wisłowiec.

„Nie upłynęła godzina, a już Niemcy obstawili wioskę (…)” — pisała w tym czasie Lucyna Targońska, także z tej miejscowości (wspomnienia nadesłano na konkurs zorganizowany przez Wrocławski Przegląd Katolicki). „Zabrano nas do szkoły. Ze strachu nie mogliśmy iść, nogi nam drżały (…). Po trzech godzinach Niemcy zaczęli przyprowadzać całe rodziny. O 8 godzinie zaczęły furmanki podjeżdżać i zaczęto ładować bagaże, ludność pożegnała się z wioską, ruszając w stronę Zamościa. Płacz dzieci, niemowląt i matek wołał o pomstę do Boga za krzywdę, którą nam wyrządzono. Zapędzono nas za druty i traktowano jak zwierzynę”.

Wisłowiec (gm. Stary Zamość) był jedną z pierwszych miejscowości wysiedlonych przez Niemców w 1942 r. Mieszkańców wygnano z domów i popędzono do obozu przejściowego w Zamościu. Ich gospodarstwa od razu zajęli niemieccy koloniści. Tak tamte ponure czasy wspominał Edward Madyniak z Wisłowca:

„Lata mojej młodości były opłakane. Żadnych rozrywek nie było, ani żadnego towarzystwa, bo Niemcy ścigali takie schadzki i wyłapywali do Niemiec na roboty (…)” — wspominał pan Edward. „W nocy z 30 listopada na 1 grudnia Wisłowiec został wysiedlony i ludność przewieziona do Zamościa za druty”.

Nie wszystkich spotkał ten los. Rodzina Biskupskich ukryła się w stodole, pod sianem. Tak przeczekali do rana. Wtedy pojawili się nieproszeni goście: niemieccy koloniści. „Po jakimś czasie (…) przyjechał na naszą gospodarkę nowy gospodarz, nie wiedząc nawet, że stary gospodarz siedzi jak mysz w dziurze. Słyszymy jak chodzą po podwórku i rozmawiają. Pies zaszczekał na nich, ale zaraz zaskomlał, chyba go ktoś uderzył. Oglądali krowy, świnie (…)” — pisała Maria Biskupska. „Wieczorem, jak się zrobiło ciemno, wyszliśmy ze swej kryjówki i uciekliśmy w pole. Gdyśmy odeszli dalej, stanęliśmy niepewni, dokąd iść, nie wiedząc, które wsie są wysiedlone, a które nie”.

Biskupscy mieli szczęście. Udało się im ukryć u jednego z gospodarzy w Chomęciskach Dużych.

Uciekajcie!

Helena Mnich (ur. 6 kwietnia 1934 r.) mieszkała w 1942 r. w Sitnie niedaleko tzw. ruskiego cmentarza, wraz z rodzicami Anielą i Stanisławem Wieczerzami oraz dwiema siostrami: 3-letnią Aliną (matką autora artykułu) i 9-letnią Alfredą. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia Niemcy otoczyli ich wieś.

— Do nas uzbrojony po zęby Niemiec przyszedł raniutko. Powiedział tylko „komm”. Zrozumieliśmy, że mamy wychodzić. Natychmiast. Ale dzieci były boso. Mama zaczęła tego Niemca jakoś na migi prosić, żeby pozwolił nałożyć im buty. On zgodził się. Ubrali się też rodzice. Udało się zabrać kosz z jedzeniem i m.in. pierzynę, którą mama wzięła na plecy. I tak poszliśmy — wspomina Helena Mnich. — Niemcy zjawili się też w innych domach naszej wsi. Wszędzie wypędzenie z rodzinnych gospodarstw wyglądało podobnie. Tak zgromadzono wszystkich mieszkańców wsi w jednym miejscu.

Na placu przed budynkiem Urzędu Gminy już siedziała przy stołach hitlerowska komisja. Jak zapamiętała Helena Mnich, jej członkowie przeprowadzali wstępną selekcję. Ludzi dzielono na kilka grup. Jedną stanowiły osoby legitymujące się pochodzeniem niemieckim (w Sitnie było kilka rodzin o niemiecko brzmiących nazwiskach) oraz takie, które ze względu na tzw. cechy rasowe nadawały się do germanizacji. Inną stanowiły dzieci do 14. roku życia oraz starcy, kolejną — ludzie w wieku od 16 do 60 lat, których uznano za zdolnych do pracy.

Byli też tacy, których Niemcy określili jako „nieprzydatnych” (kalecy, ułomni). — Pamiętam, że jakaś Niemka wzięła mnie pod brodę, popatrzyła na moją twarz i powiedziała po niemiecku „dobrze, dobrze” — wspomina Helena Mnich. — Mamę to przeraziło. Bała się, że przeznaczą mnie do zniemczenia, że się rozłączymy… W końcu zostałam przy rodzinie, ale ojca przeznaczono na roboty w Niemczech. Później ludzi czwórkami popędzono do Zamościa. To był ciężki, długi marsz. Tylko dzieci oraz niektóre osoby starsze mogły siąść na furmanki. Na niektórych z nich zasiedli też Niemcy. Nie były to furmanki nasze, Niemcy naciągnęli je skądś, pewnie z innych miejscowości… A gdy nas ze wsi wyprowadzono, zaraz pojawili się koloniści, którzy zajęli opuszczone gospodarstwa. Nazywano ich „czarnymi”, bo chodzili w takich czarnych płaszczach.

Gdy mieszkańcy Sitna doszli do rogatek Zamościa, zobaczyli tłum mieszkańców tego miasta.— Stali całymi gromadami przy drodze. Pokazywali nam, żebyśmy uciekali, skakali z wozów! Jak to mieliśmy zrobić? Nasz ojciec się na to nie zdecydował. Uważał, że to się nie uda, że Niemcy uciekinierów zabiją — wspomina Helena Mnich. — Tak dotarliśmy w końcu do zamojskiego obozu. Moją mamę, mnie, siostry oraz dziadków (Teklę i Macieja Jakubiaków — dop. autor) umieszczono w baraku numer dziewięć. Ojciec trafił do czternastki.

Ucieczka z konwoju

Aniela Szwarnowska-Rachalska pracowała w Zamościu jako nauczycielka. Z okna jej szkoły (nr 4, na przedmieściu Majdan) widać było długie kolumny wysiedleńców, których pędzono do obozu przejściowego w Zamościu.

„Pamiętam pewnego dnia po przyjściu ze szkoły wyszłam przed bramę domu. Ulicą Powiatową jechały wozy z rodzinami wiejskimi, może z Udrycz albo Skierbieszowa, wraz z pościelą, naczyniami kuchennymi; nierzadko pies biegł za swymi gospodarzami. Prawie na każdym wozie siedział żandarm z karabinem” — wspominała pani Aniela (to relacja także została nadesłana na konkurs WTK). „Na jednym z wozów siedziała nauczycielka z mężem. Nawet nie znałam nazwiska tej koleżanki”.

Na ten widok pani Aniela zebrała się na odwagę. Gdy zauważyła, że na wozie nauczycielki nie ma żandarma zaczęła krzyczeć:

„Niech pani skacze! Niech pani natychmiast skacze!”

„Boję się!” — odkrzyknęła kobieta.

Wtedy panią Anielę poparł mąż nauczycielki.

„Skacz, Wanda!” — zawołał.

Kobieta zdecydowała się. Furmanka, na której jechała znajdowała się na odcinku między domami 31—35 przy ul. Powiatowej. Wyskoczyła w miejscu, gdzie stał wysoki płot koszar. Nie mogła go przeskoczyć. Dlatego przebiegła, między wozami wysiedlonych, na drugą stronę ulicy. Pani Aniela pobiegła za nią. Jakimś cudem, żandarmi niczego nie zauważyli. Kobieta uratowała się. Takich historii zdarzyło się więcej. Np. mieszkance Zamościa udało się z konwoju… odciągnąć cały wóz z rodziną (wjechał do stodoły). Stało się to na jednym z zakrętów, gdy inne wozy zostały trochę z tyłu.

Nie zawsze takie ucieczki kończyły się powodzeniem. „Za podobny postępek właściciel sklepu Kiełbiński z ulicy Powiatowej poniósł śmierć od kuli żandarma (chciał uratować matkę — dop. autor)” — pisze Aniela Szwarnowska-Rachalska. — „Rozkazano go pogrzebać żonie w rowie przydrożnym, tam, gdzie padł”.

9 grudnia 1942 r. (o godz. 4) zamojskie przedmieście Majdan zostało otoczone przez Niemców i Ukraińców na niemieckiej służbie. Wysiedlono 400 osób.

„Uczniowie szkoły nr 4 wraz z rodzicami, jak i cały Majdan, znaleźli się za drutami” — pisała z żalem pani Aniela.

Umierające dzieci

Obóz przejściowy w Zamościu (UWZ Lager Zamość) hitlerowcy założyli 27 listopada 1942 r. Było w nim kilkanaście drewnianych baraków. Teren ogrodzono drutem kolczastym. Obóz podlegał filii Centrali Przesiedleńczej w Łodzi. Tylko w pierwszym tygodniu osadzono tutaj 10 tys. wysiedlonych, m.in. ze Skierbieszowa, Sitna i okolicznych wsi. Potem ich liczba stopniowo rosła. Do marca 1943 r. przez obóz przeszło ponad 41 tys. osób. Procedura cały czas była podobna. Na wstępie wszyscy wysiedleni musieli przejść selekcję (odbywały się w baraku nr pięć).

— Mnie przeznaczono do germanizacji — wspominał Julian Grudzień. — Byłem wtedy blondynkiem o niebieskich oczach. To oznaczało rozłączenie z rodziną. Jednak moja mama była wówczas w ciąży. Dlatego uznano, że nie powinniśmy być jednak rozdzielani.

Zwykle jednak matkom odbierano dzieci (opiekowały się nimi starsze kobiety). Rozłączone rodziny przetrzymywane były w okropnych warunkach. W nieogrzewanych barakach nie było prycz ani innych sprzętów.

— Ludzie musieli siedzieć jeden obok drugiego na tej zimnej, przemrożonej podłodze z cienkich desek. A zima był wtedy sroga… Wszyscy marzli na kość. Jednak to był przecież tłum ludzi. Dlatego woda z oddechów i parujących ciał skraplała się i płynęła po ścianach. Na podłodze robiły się kałuże i okropne błoto, które po jakimś czasie leżało grubą przemrożoną warstwą. Taką barakową podłogę nazywaliśmy śniegową. Więźniowie musieli na tym spać, siedzieć, koczować… Także warunki higieniczne były fatalne. Ludzie z naszego baraku nie mieli w ogóle dostępu do czystej wody. Ja wraz z rodziną byłam w tym obozie sześć tygodni. I przez ten cały czas nie mieliśmy możliwości umycia się — wspomina Helena Mnich. — Nie to było przecież najgorsze. W obozie wszyscy głodowali. Więźniowie dostawali dziennie tylko kubek kawy zbożowej, kromkę chleba oraz zupę z brukwi, którą przywożono w takim wielkim kotle. Niemcy nie dawali zresztą więźniom żadnych naczyń, a nie wszyscy zabrali ze sobą jakieś garnki czy kubki. Pamiętam, że w takiej sytuacji była np. pewna dziewczyna. Co miała więc robić? Zdjęła but i musiała tę zupę z niego jeść.

Dalej Helena Mnich relacjonuje: — Pożywienie było podłe. Dlatego dzieci zaczęły chorować na biegunkę. Nie było sposobu, aby temu zaradzić, więc umierały po kilku dniach… Pamiętam, że w baraku obok mnie były trzy dziewczynki z Sitna. Nosiły nazwisko Maciaszek. Wszystkie umarły. Taki los spotkał także znajomego chłopca, z którym chodziłam do szkoły. On zmarł na zapalenie płuc…

Więźniom doskwierały także wszy, świerzb i inne choroby. Na początku 1943 r. w obozie wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Więzionych nękały też dyfteryt, szkarlatyna. Najbardziej cierpieli najmłodsi. W obozie umierało od 30 do 70 dzieci dziennie.

Potworny fetor

— Każdego dnia do obozu przyjeżdżała taka furmanka z białą skrzynią wypełnioną wapnem. Wrzucano tam ciała zmarłych, których było po prostu mnóstwo. To były trupy dzieci, starców, wszystkich… Ładowano je po prostu, ot tak, jedne na drugie. Czasami było ich tyle, że musiały przyjeżdżać dwa wozy — opowiada Helena Mnich. — Do dzisiaj nie wiem, gdzie te ciała zmarłych wywożono.

Ogrodzenia w obozie pilnowali uzbrojeni strażnicy. Jednak mieszkańcy Zamościa nie byli obojętni na los jeńców przebywających za drutami. Potrafili strażników przechytrzyć, a niektórych może przekupić.

— Gdy taki strażnik się odwrócił, przerzucano czasami za obozowe druty ziemniaki, chleb czy jakiś tłuszcz. Był na to sposób. To jedzenie zaczepiano na sznurku, rozkręcano go i z takim zamachem wyrzucano przed siebie. W ten sposób mogło polecieć bardzo daleko. Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że niektórzy strażnicy przymykali na to oczy, bo mogli być przekupieni — mówi Helena Mnich. — Między barakami były takie kłęby drutu kolczastego, których nie dało się przebyć. Zresztą obozowy płot to też była po prostu taka wysoka ściana drutów. I to podwójna… A jednak zamościanie dokonywali cudów: jedzenie czasami trafiało do więźniów. Znajdowano je np. przed barakami.

Pani Helena nie potrafi zapomnieć o obozowej latrynie. Do dziś pamięta też potworny fetor, jaki panował w obozie. — Dzieciom trudno było usiedzieć na miejscu. My, dziewczynki, chciałyśmy się czasami przejść, choćby po baraku. Ale mama nie puszczała. Mówiła: "Będziecie się bały, zobaczcie, w jednym kącie ktoś umiera, w innym też". Pamiętam, że nad tymi konającymi ludźmi modlił się jakiś człowiek, który miał przy sobie księgę, pewnie z modlitwami… — wspomina Helena Mnich. — Jednak więźniowie czasem musieli wyjść. Bo chodziliśmy załatwiać potrzeby fizjologiczne poza barakiem. Jak to wyglądało? Po prostu nad wielkim rowem przerzucono deskę. Trzeba było na nią wejść, aby się załatwić. To było ryzykowane. Tam było ślisko, niebezpiecznie. Pamiętam, że jeden chłopiec do tego rowu z fekaliami wpadł. Jakoś go stamtąd ludzie wyciągnęli i przyprowadzili do baraku. Kobiety próbowały go oczyścić, powycierać… Pamiętam zresztą, że w naszym baraku zawsze był straszny fetor, smród.

Oprawca „Ne”

Czasami Niemcy nakazywali jednak więźniom „higienę”. W najbrutalniejszy sposób robił to Artur Schütz, komendant obozu, zwany przez więźniów „Ne” (to słowo często w obozie powtarzał). To był młody wysportowany sadysta i oprawca: zawodowy bokser. Dawni więźniowie wspominają go ze zgrozą.

— Ten „Ne” chodził z wielkim wilczurem i nahajką. Wszyscy się go bali — wspomina Helena Mnich. — Raz wpadł do naszego baraku, otworzył drzwi i zapowiedział: "Jak nie umyjecie podłogi, to was szlag trafi!". Ale czym ją umyć? Przecież nie mieliśmy wody. Kobiety zaczęły jednak wylewać na podłogę z ponad centymetrową warstwą błota i brudu resztki kawy. Ona trochę odmokła… Wtedy podłogę skrobano, czym kto miał. Innym razem „Ne” wbiegł do baraku z krzykiem: „Jeszcze nie śpicie? Ja wam tu kołysankę zanucę!”. I zaczął wywijać tą nahajką na lewo i prawo. Bił ludzi po głowach, gdzie popadnie.

Ten oprawca dopuszczał się także zbrodni. Komendant Schütz topił np. dzieci w obozowej kloace albo kopał je, aż umarły.

Z obozu przejściowego w Zamościu (działał do 19 stycznia 1944 r.) więźniów wywożono pociągami w różne rejony Generalnego Gubernatorstwa, a następnie umieszczano ich m.in. w tak zwanych wsiach rentowych. Część więźniów trafiła do obozów koncentracyjnych na Majdanku i w Oświęcimiu (tam uśmiercano ich często w komorach gazowych).

Dzieci trafiały najczęściej w okolice Warszawy (m.in. do Pilawy, Łaskarzewa, Garwolina, Siedlec i Łosic). Wiele z nich zmarło zimą w nieogrzewanych wagonach. Kilka tysięcy wywieziono także do Niemiec, gdzie zostały zgermanizowane.

— Z zamojskiego obozu do Oświęcimia wywieziono mojego ojca Józefa, jego braci Michała i Stanisława oraz żonę tego ostatniego, Annę. Wszyscy zginęli — mówi ze smutkiem Julian Grudzień. — Mnie wywieziono do wsi w okolicach Garwolina.

— Nie pamiętam, żeby były jakieś apele. Jednak przed wywózką z obozu ustawili nas na placu. Staliśmy tak wiele godzin na mrozie — wspomina Helena Mnich. — A potem popędzono nas na dworzec kolejowy w Zamościu i upchano w bydlęcych wagonach. I znowu pojawili się mieszkańcy miasta. Niemcy nie dali nam nic do jedzenia, ale oni rzucali przez drzwi wagonów żywność: chleb i marmoladę. Nie wiem, dlaczego im na to Niemcy pozwolili… A potem zamknięto drzwi wagonów. Myśleliśmy, że trafimy na Majdanek czy do Oświęcimia. Spotkał nas inny los.

Landrynki i bułka

Niemiecka akcja wysiedleńcza objęła w sumie 110 tys. mieszkańców Zamojszczyzny, w tym ok. 30 tys. dzieci. To było 31 proc. Polaków zamieszkujących cztery powiaty: zamojski, biłgorajski, tomaszowski i hrubieszowski. Całkowicie lub częściowo wysiedlono ludność ok. 300 miejscowości. Zamojskie rodziny zostały zdziesiątkowane, rozdzielone, wiele osób zginęło. Jednak rodzina Heleny Mnich ocalała.

— Wszyscy byliśmy stłoczeni w wagonach, a ten pociąg bardzo wolno jechał. Długo staliśmy też na stacji w podzamojskiej Zawadzie. Moja mama i dziadkowie wyglądali na zewnątrz wszystkimi szparami. Próbowali odgadnąć, w jakim kierunku nas wiozą, czy aby nie do Treblinki czy gdzieś… na spalenie… Dużo ludzi w tym pociągu zmarło: z zimna, głodu, chorób, wycieńczenia. Ja często mdlałam. Mama prosiła strażników na postojach, żeby otworzyć drzwi i wpuścić trochę powietrza. Bez skutku. Gdy w końcu trafiliśmy do Siedlec, otwarto drzwi pociągu. Wtedy wyciągnięto z wagonów zmarłych i ułożono na peronie, w cały stos, jednego na drugim.

Tych mieszkańców Zamojszczyzny, którzy ocaleli z transportu, spotkał dość nieoczekiwany (dla nich) los.

— Miejscowy biskup ogłosił, że przyjadą dzieci z Zamojszczyzny. Mówił, że trzeba je ratować. Odzew był w Siedlcach ogromny. Wzięto nas z transportu — za pośrednictwem Czerwonego Krzyża — po prostu do siedleckich domów. Najmłodsza siostra trafiła do rodziny miejscowego policjanta, druga siostra do adwokata, a ja do rodziny nauczycielki o nazwisku Zaniewicz… To będą teraz tylko takie migawki wspomnień, które starałyśmy się złożyć, ocalić… Podobno policjant — zaraz po przyjściu do domu — postawił moją najmłodszą wówczas siostrę (po wojnie urodziła się jeszcze jedna siostra pani Heleny: Teodora) na stole, przyjrzał się jej i powiedział: „Wybrałem sobie najładniejszą”. Druga siostra Fredka natomiast strasznie u tego adwokata płakała. Tęskniła za mamą, rodziną… Ja pamiętam natomiast, że moja nauczycielka była bardzo dobra. Miała dorosłego syna, który pracował na kolei. Mieszkałam u niej całą zimę. Ci ludzie bardzo biedowali. W ich domu trudno było nawet o chleb. Oni jednak dzielili się ze mną wszystkim. I byłam na wolności, żyłam! Za to jestem tym ludziom wdzięczna.

— Miałam wtedy trzy lata. Rodzina tego policjanta umyła mnie, odwszawiła i ogoliła moją głowę. A potem położyli do czystego łóżka, obok własnego dziecka. Bo oni mieli takiego małego synka, Andrzejka. On był mniej więcej w moim wieku — wspomina Alina Nowak, siostra Heleny Mnich (matka autora tej książki). — Pamiętam też, że policjant pozwolił mi — zaraz po przyjściu do tego domu — zapalić światło. Pstryknęłam włącznik… i zrobiło się jasno. To jakoś utkwiło mi w głowie. I ci ludzie dali mi potem landrynki i bułkę. Ten policjant nosił mnie na rękach. A ja trzymałam go za szyję, jak ojca.

Front szedł potężny

Matka rozdzielonych dziewczynek trafiła do miejscowości Kornaciska. Miejscowy sołtys umieścił ją w jednym z domów. Nie wszyscy mieszkańcy byli jej przychylni. Jak wspomina Helena Mnich, niektórzy z miejscowych mówili do jej matki: „Coś musieliście na tej Zamojszczyźnie zawinić, że was Niemcy wysiedlili”.

— Mama nas w końcu zabrała do siebie. Trudno było niektórym ludziom tłumaczyć, jak wyglądała u nas wojna, więc nie mówiła nic — opowiada Helena Mnich. — Mieszkałyśmy w tym domu we cztery. To była taka maleńka, podszyta wiatrem izdebka. Spałyśmy tam wszystkie na jednym łóżku. Była też jakaś prowizoryczna kuchenka, sklecona przez mamę. Ona pracowała wówczas u różnych miejscowych ludzi w polu i za to dostawała żywność. Ja chodziłam nawet przez jakiś czas do szkoły w sąsiedniej wsi. Natomiast moi dziadkowie przebywali w innym gospodarstwie, w sąsiedniej miejscowości. Wiedzieliśmy także, że mój ojciec pracuje w Berlinie jako robotnik przymusowy. Bo do nas pisał. Pracował podobno w jakiejś fabryce, przy taśmie produkcyjnej.

Wojna zbliżała się wreszcie ku końcowi. W 1944 r. na przedmieściach Siedlec pojawiły się sowieckie wojska. W Kornaciskach słychać było potężne eksplozje, strzały z daleka, widać było też czołgi.

— Front szedł potężny. U naszych gospodarzy aż szyby dzwoniły w oknach od tego huku. Oni mieli jednak solidne głębokie piwnice. Wszyscy się tam schowaliśmy. Do naszej wsi przyszli też uciekinierzy z Siedlec, którzy szukali schronienia. No i w końcu nas wyzwolono. I my zaraz pozbieraliśmy się całą rodziną i ruszyliśmy na piechotę do domu — mówi Helena Mnich. — Nie wiedzieliśmy, co tam zastaniemy. Okazało się, że nasz dom ocalał. Podobno mieszkał tam za niemieckiej okupacji jakiś pracownik od tych „czarnych” nasiedleńców. Jednak w domu nie było nic, bo wszystko rozkradli. Próbowaliśmy jakoś przeżyć. Mama kopała na polach kartofle, zbierała gruszki.

Potem okazało się, że u sąsiadów z Sitna jest nasza krowa, więc ją zabraliśmy… Ojciec wrócił do nas w 1945 r.

W Sitnie nie było jednak spokojnie. — Pewnej nocy znowu ktoś zaczął dobijać się do naszych drzwi. Rodzice nie chcieli otworzyć, ale stukanie było coraz nachalniejsze. W końcu mama powiedziała: „Otworzę, bo i tak wywalą drzwi z framugą”. Gdy to zrobiła, do naszego domu wpadli dwaj mężczyźni. Zaczęli świecić latarkami po łóżkach… — wspomina Helena Mnich. — W końcu sobie poszli. Kim byli, kogo szukali, czego chcieli? Do dzisiaj nie wiem.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Nazistowski „eksperyment”. 81 rocznica wysiedleń Zamojszczyzny - Zamość Nasze Miasto

Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto