Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zestawy kolejkowego „stacza” i reszta wydawana w zapałkach. Przedświąteczne zakupy w czasach PRL

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Kolejka przed sklepem "Raj Dziecka" przy ul. Staszica w Zamościu. Fot. ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zamościu
Kolejka przed sklepem "Raj Dziecka" przy ul. Staszica w Zamościu. Fot. ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zamościu Mirosław Chmiel
Czerstwe pieczywo rotacyjne, wyroby czekoladopodobne, sznurówki zamiast gumek w majtkach, „ogonki” w sklepach i zestawy „stacza” to niektóre wynalazki z czasów PRL. Epopeją narodową było też kupno papieru toaletowego. Pomysły na zaopatrzenie mnożyły się zwłaszcza przed świętami Bożego Narodzenia.

Jednak kupienie w tym czasie wielu niezbędnych produktów przyprawiało obywateli o ból głowy. Fatalne zaopatrzenie było też zmorą państwowego handlu.

Mięso i kolejkowe rekordy

– Nie ma świątecznych uczt bez ryb – wspomina jeden z mieszkańców Zamościa. – W czasach PRL-u kupowało się je w Zamościu przy Rynku Wielkim, gdzie uruchomiono jedyną w mieście Centralę Rybną. Przed świętami kolejki ustawiały się tam o świcie. Po otwarciu tłum szturmował wejście. Gdy nie było karpia klient kupował dorsze (jak tłumaczono dostarczał je „bratni” ZSRR). Były trochę tańsze od karpi i niezbyt smaczne.

Kłopoty były nawet z chlebem. Dlaczego? - Państwowe piekarnie miały ponoć ograniczone moce produkcyjne – wspomina mężczyzna. - W sklepach można było wprawdzie kupić tzw. pieczywo rotacyjne (upieczone nawet 4 lub 5 dni wcześniej), ale brali je tylko desperaci.

W Zamościu działało jednak kilka prywatnych piekarni. To według naszych rozmówców ratowało sytuację. Jak się dowiedzieliśmy „dobry chleb piekli u Zaręby, Greli czy Baranowskiego”. A jak zabrakło karpia, mieszkańcy Zamościa oraz okolicznych miejscowości jeździli „na stawy hodowlane”. Sprzedaż ryb była również organizowana przez zamojskie zakłady.

– Mąż pracował w zamojskim PKS-ie i tam z… rybami nigdy nie było kłopoty – zapewnia pani 78 – letnia Alicja z Zamościa. – Socjalna z biura organizowała zapisy i przywozili skądś ryby w kontenerach. Były tańsze niż w sklepach. Mąż przed świętami brał wiaderko i przynosił tyle karpi ile było trzeba.

Mięso w PRL-u było towarem pożądanym o znaczeniu – jak tłumaczono - strategicznym. Kto nie miał na wsi rodziny lub znajomych musiał stać po kiełbasę czy kaszankę w długich ogonkach. W 1981 r. mięso objęto sprzedażą kartkową. Najgorzej mieli wówczas intelektualiści. Dlaczego? Najwięcej mięsa, bo aż 8 kg dostawał górnik, 5 kg. otrzymywał robotnik, a tylko 2,5 kg pracownik umysłowy. Jedynie na kartki można było też kupić masło, pieluchy, cukierki, papierosy czy mydło.

Cały naród bił też kolejkowe rekordy.

Majtki za trzysta kapsli

W 1983 r. nabywcy z Nowej Huty czekali pod pawilonem „Wanda” na kupno pralki... 288 godzin! W Zamościu w kolejkach po mięso stawało się o świcie. Ludzie musieli sobie radzić. Klienci organizowali sobie zatem podręczne zestawy kolejkowego „stacza”. W jego skład wchodziła: torba, składany taboret, latarka, kubek, grzałka, a czasami także różaniec. Narodową epopeją stało się kupno papieru toaletowego. Człowiek obwieszony zdobytymi jakimś cudem rolkami na sznurku budził zazdrość. Dziennik Telewizyjny wyjaśniał, że przyczyną niedoboru było to iż, „z papieru toaletowego korzystała w coraz większym stopniu wieś”.

– Nie było też sznura do snopowiązałki i wielu rzeczy, bo strajkowały zakłady przemysłowe i gospodarka upadała – wspomina jeden z naszych rozmówców. – Ale wszystko można było jednak kupić na raty. W ten sposób nabyłem np. meble i garnitur. Wystarczyło wypełnić druk… To się opłacało. Procent brali od tego niski.

Zdarzały się okazje. W jednym z miast na Wybrzeżu ogłoszono, że za zebranie 300 kapsli od wody sodowej zyskuje się prawo do nabycia… pary majtek, a w Dorohusku rolnik, który przedstawił zaświadczenie o sprzedaży sztuki żywca, był uprawniony do kupna „setki” wódki w miejscowym barze przed godz. 13.

– Przed tą godziną nie wolno było rzeczywiście sprzedawać w sklepach alkoholu, ale raczej nie było to złe – kwituje pani Alicja. – Na mieście było wtedy mniej pijaków.

Zupa w kostkach zamiast reszty

W latach 80. pojawiły się też „wyroby czekoladopodobne” i „odpady pończosznicze na wagę”. Na warszawskich bazarach można było za to kupić spódnice zrobione domowym sposobem z bandaży. Powszechnie brakowało też „wyposażenia” dla niemowląt. Dlatego przedsiębiorcze matki zakładały smoczki np. na butelki po wódce.

Na początku lat 80-tych tankować samochód wolno było trzy razy w miesiącu, jednorazowo od 10 do 15 litrów (zależało to od pojemności silnika). Obyczajem tamtych czasów było wydawanie reszty zapałkami, lub zupą w kostkach czy cukierkami. Wynalazkiem tamtych czasów była też tzw. sprzedaż wiązana. Jeśli klient chciał nabyć jakiś towar, musiał go kupić wraz z produktem, którego nikt raczej nie chciał.

I tak konserwy rybne można było np. dostać w zestawie z „herbatnikami laminowanymi” a owoce kandyzowane z... marchewką w cukrze. Ostatnią deską ratunku mogły być tzw. sklepy komercyjne. Powstały w latach 70. Można tam było kupić po cenach znacznie wyższych niż normalnie artykuły luksusowe (czyli np. szynkę czy czekoladę).

Niewielu było na nie stać. Ludzie musieli kombinować i tracili ufność do współobywateli. – Mam kartkę ze stemplem „uprawniony poza kolejnością” – skarżył się anonimowy słuchacz radiowej Trójki. – Jednak kiedy chcę coś kupić w mięsnym bez kolejki, za każdym razem zmuszony jestem pokazywać… bliznę po operacji”.

Wszystko było, ale spod lady

Pomarańcze i cytryny sprowadzano z socjalistycznej, bratniej Kuby. Emocjonowała się tym cała Polska. Od listopada media relacjonowały gdzie akurat znajdują się statki z tym poszukiwanym towarem, lub do jakiej dopłynęły właśnie wyspy. Naród z zapartym tchem dopingował wysiłkom dziarskich marynarzy. Szkopuł w tym, że nawet jak cytrusy przybyły do Polski, trzeba było na nie czekać aż do samiutkich świąt. Dlaczego? Ich sprzedaż miała poprawić miłą atmosferę w sklepach.

– Moja siostra dostała w paczce od Mikołaja kilka pomarańczy i schowała je głęboko w szafie, jak skarb – wspomina 49-letni mieszkaniec Zamościa. – No i owoce spleśniały… Trudno taką stratę zapomnieć. Pomarańcze były owocami z których nic się nie marnowało. Środek się wyjadało, a ze skórek mama gotowała słodki napój. Do dziś pamiętam ten dziwny smak.

Towarem luksusowym była też prawdziwa kawa. Poczęstowanie tym napojem gościa było dowodem wielkiej życzliwości. Na święta pito m.in. wódkę „Vistula”, „Czystą” i „Bałtyk” z żaglowcem na etykiecie. W latach 80. popijano ją słodkim napojem „Ptyś”, sprzedawanym w dużych, szklanych butelkach.

– W różnych czasach tego PRL-u bywało rozmaicie – wspomina 68-letni pan Alfred z Zamościa. – Nie można lat 60. i 80. wrzucać do jednego worka. Ale z perspektywy czasu nie powinniśmy chyba aż tak bardzo narzekać. Ja byłem młody, zaangażowany. Kiedyś jak ktoś chciał pracować to pracę miał i żył. I siła pieniądza była jakby większa.

Czy kartki na mięso, buty czy masło nie były uciążliwe? – Były. Wszystko można było jednak spod lady załatwić – tłumaczy jedna z zamościanek. – Wystarczyło mieć znajomości. Jednak jeśli ktoś ich nie miał, był w wielkim kłopocie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Zestawy kolejkowego „stacza” i reszta wydawana w zapałkach. Przedświąteczne zakupy w czasach PRL - Zamość Nasze Miasto

Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto