Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Karetka to nie taksówka

Jakub Markiewicz
Jakub Markiewicz
Zamiast ratować życie, wożą pijaczków, leczą przeziębienia, czy alergie. – Pacjenci traktują ambulans, jak obwoźną przychodnię – alarmują pracownicy pogotowia.

– Niedawno zostaliśmy wezwani do starszej kobiety, która nie dawała oznak życia. Rodzina nie mogła jej ocucić. Okazało się, że babcia wzięła tabletkę nasenną, po której spała jak niemowlak. Nic jej nie groziło – opowiada Tomasz Kazimierczuk, lekarz Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie. – Jesteśmy wzywani, bo boli głowa, bo jakaś pani Kowalska dostała miesiączki, a pan Kowalski zapomniał wykupić recepty – dodaje.

Prawdziwą zmorą są jednak pijani.
– Zatruwają nam życie – twierdzi Krzysztof Wawszczak, ratownik. - Dyspozytor, który przyjmuje zgłoszenie o nieprzytomnej osobie od razu musi zakwalifikować wyjazd jako priorytetowy. Na miejscu zwykle okazuje się, że wystarczy takiego delikwenta mocniej szturchnąć, żeby się ocknął. To strata naszego czasu – uważa.

Transport pijanych, podobnie jak chorych, finansuje Narodowy Fundusz Zdrowia. Jeśli ktoś jest pod wpływem alkoholu, ale lekarz uzna, że wymaga pomocy medycznej, NFZ reguluje za niego rachunek. Gorzej, jeśli taka osoba nie ma ubezpieczenia. Wtedy musi zapłacić z własnej kieszeni. - Zamiast ratować życie, tak naprawdę odwalamy robotę za lekarzy rodzinnych. W ciągu doby „erki” z Lublina są wzywane około 150 razy. Prawie połowa interwencji okazuje się bezpodstawna – tłumaczy Zdzisław Kulesza, dyrektor lubelskiego pogotowia.

Kiedyś karetka przyjechała do mężczyzny, który czekał w domu ze spakowaną walizką.

„Jestem gotowy, możemy jechać do szpitala” – powiedział ratownikom. - Tak nie może być. Powinniśmy jeździć do wypadków drogowych, udarów mózgu, urazów, zatrzymań krążenia – podkreśla Kulesza.

Pełne ręce pracy mają też lekarze ze szpitalnych oddziałów ratunkowych, tzw. SOR-ów, które są tłumnie odwiedzane przez „obłożnie chorych”. – 60 proc. pacjentów, którymi się zajmujemy powinno trafić do przychodni, a nie do nas – mówi Agnieszka Salach, pielęgniarka oddziałowa z SOR-u Okręgowego Szpitala Kolejowego. – Leczymy bóle gardła, korzonki, przeziębienia, niektórzy chcą, żeby im wypisać recepty, bo im się leki skończyły. A nie od tego przecież jesteśmy. – Przychodzą do nas pacjenci, którzy traktują oddział ratunkowy, jak ekspresową poradnię wszystkich chorób. U nas nie muszą czekać miesiącami na konsultacje, przecież nikogo nie możemy odesłać z kwitkiem – dodaje Anna Nucińska, lekarz z SOR-u Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego przy al. Kraśnickiej.

– Na nasz SOR trafiają maluchy ze skręconymi kostkami, gorączką, nawet katarem. 70 procent wszystkich przypadków nie wymaga hospitalizacji. Ci pacjenci powinni zgłaszać się do przychodni – uważa Agnieszka Osińska, rzeczniczka Dziecięcego Szpitala Klinicznego. I przyznaje, że takie interwencje to dla szpitala ogromne straty. – Konkretów nie podam, ale kwoty są naprawdę niebagatelne – ucina.

Co generuje takie koszty?

By stwierdzić, czy stan zdrowia zagraża życiu pacjenta, lekarze z oddziałów ratunkowych muszą wykonać w szpitalu szereg specjalistycznych badań. A tego nie pokrywa kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia. Oddziały ratunkowe nie są bowiem finansowane za wykonywane zadania, ale za gotowość.

od 16 lat
Wideo

Policyjne drony na Podkarpaciu w akcji

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto