Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bo byliśmy Mu to winni… Relacja Dziennikarza Obywatelskiego z beatyfikacji papieża Jana Pawła II

Redakcja
Przeczytaj opowieść MM-kowego Dziennikarza Obywatelskiego, który był w Rzymie podczas beatyfikacji papieża Jana Pawła II.

Gdy bezpośrednio przed Wielkanocą zaproponowano mi pilotowanie pielgrzymki beatyfikacyjnej do Rzymu, pomyślałem najpierw, że przecież w domu, siedząc  przed telewizorem, zobaczę o wiele więcej.

Historia jednej podróży

Szybko jednak zmieniłem zdanie, stwierdziwszy, że to przecież niepowtarzalna okazja uczestniczenia: po pierwsze - w beatyfikacji, po drugie - papieża, po trzecie - papieża-Polaka.

A przy okazji znów nadarzała mi się możliwość obcowania z Janem Pawłem II w Jego Watykanie, odwiedzenia Rzymu i jeszcze kilku miast, jak również pokazania tych wszystkich miejsc córce, którą postanowiłem na kilka dni oswobodzić od obowiązków szkolnych. Wyraziłem zgodę, wstydząc się nieco nawet swego krótkiego wahania.

Przypomniałem sobie wtenczas, jak bardzo do końca lat 80. tamtego stulecia my - piloci wycieczek - musieliśmy manewrować, aby załatwić dla grupy nie tylko włoską wizę, ale też zdobyć na miejscu już w Rzymie wejściówkę na audiencję generalną z papieżem, a wcześniej w kraju - pieczęć kurii biskupiej, poświadczającą praktyki religijne uczestników.

Taki z kolei wyjazd wiązał się z zabraniem do Italii jakiegoś prezentu dla papieża (zazwyczaj przedmiot kultu religijnego), a nie było to mile widziane ani na granicy, ani wcześniej przez biuro podróży organizujące taki wyjazd (przynajmniej oficjalnie). Jedynie grupy pielgrzymkowe miały bardziej zielone światło pod tym względem.

Pełen więc werwy zabrałem się do przygotowywania trasy podróży pod względem realizacji programu turystycznego. A w nim, oprócz Wiecznego Miasta, był jeszcze Wiedeń, Asyż, Santa Maria degli Angeli, Loreto, San Marino. Jedno tylko niepokoiło mnie nadal: bo choć wycieczki pilotuję od wielu lat i do różnych krajów, to pielgrzymki obsłużyłem dotychczas tylko trzy i to już dość dawno. Nie byłem więc pewien czy sprostam oczekiwaniom pielgrzymów, jak ułoży się współpraca pomiędzy mną a uczestniczącym w wyprawie kapłanem. Jednakże z obecnej perspektywy stwierdzam jednoznacznie, że tamte obawy były bezpodstawne.

Już w drodze na granicę spotkaliśmy wiele innych grup podróżujących i autokarami, i busami. Z ich uczestnikami rozmawialiśmy zarówno na parkingach, jak i w przydrożnych restauracjach i w barach, gdzie zatrzymywaliśmy się w celu spożycia niektórych posiłków w casie przejazdu tranzytowego przez Polskę, Czechy, Austrię i Włochy.

Bez trudu wyczuwało się podekscytowanie, odświętną atmosferę, podniosły nastrój. Podróżujący byli jakby bardziej uśmiechnięci niż zazwyczaj, uprzejmi, pogodni. A widząc tę wielką ilość naszych obywateli, jadących z ziemi „polskiej do włoskiej”, zacząłem powątpiewać czy rzeczywiście, jak podawały media, po pierwszym zafascynowaniu możliwością uczestniczenia w beatyfikacji, potem zaczęła dość drastycznie spadać liczba potencjalnych pielgrzymów, udających się na tę uroczystość. Nawet podobno świadczenia żywieniowe i noclegowe w Rzymie stały się bardziej przystępne cenowo.

Tym razem pilotowałem grupę z Kraśnika, ale jeszcze w kraju spotkałem autokary z innych miast naszego regionu: z Zamościa, Świdnika i Kazimierza Dolnego. A na trasie oraz w Rzymie widzieliśmy się z osobami z Puław, z Łęcznej, z Kurowa i z Nałęczowa. Z pewnością były również i grupy z innych miejscowości Lubelszczyzny, ale z nimi nie mieliśmy okazji porozmawiać. Wszystkie autokary były oznakowane, a właściwie - udekorowane stosownie do uroczystości, na którą udawali się ich pasażerowie. Ale takie dekoracje w postaci większych i mniejszych bilbordów, plakatów, nalepek, różnego rodzaju gadżetów, specjalnych koszulek, czapeczek i wielu innych okazjonalnie oznakowanych przedmiotów, a także odświętnie przyozdobionych witryn sklepowych, balkonów, okien, restauracji, barów, i wszechobecnych we Włoszech pizzerii – towarzyszyły nam na całej trasie naszej beatyfikacyjnej podróży. Szczególnie dużo tego rodzaju ozdób napotkać można było w Rzymie.

Po dwóch dobach jazdy dotarliśmy wreszcie do granic Wiecznego Miasta.

Pogoda nie rozpieszczała nas. Mżawka, a nawet deszcz utrudniały zwiedzanie tego wielkiego muzeum pod gołym niebem. Na szczęście nie było zimno. W ciągu jednak 7 godzin wytężonego spaceru, głównie po terytorium starożytnej części tej wielkiej metropolii, ci, którzy byli po raz pierwszy w Rzymie, mieli już o nim niezłe wyobrażenie, a powtórni bywalcy, odświeżyli sobie zapamiętane wcześniej wrażenia. Nie jednak kolejne odwiedzane zabytki dominowały w rozmowach, a jutrzejszy dzień – ten jedyny i niepowtarzalny oraz On – nasz polski Papież, który miał nazajutrz zostać podniesiony przez swego następcę do godności beatyfikowanego.

A Karol Wojtyła spoglądał na nas niemal z każdej witryny sklepowej.

Uśmiechnięte oblicze wielkiego Polaka spokojnym wzrokiem patrzyło na gości niedzielnej uroczystości z niezliczonej wprost ilości plakatów, zdominowało ono na bilbordach całe miasto. Pełno ludzi wokół, mnóstwo biało-czerwonych flag, ojczysta mowa na każdym kroku. Od czasu do czasu miałem nawet wrażenie, że to jakieś grupki obcokrajowców przyjechały do nas do Polski , a nie my składamy wizytę Włochom. Dręczyło nas jednak pytanie: o której godzinie powinniśmy zająć miejsce na Placu Świętego Piotra, czy może raczej na wiodącej bezpośrednio do niego Via della Conciliazione. Posiadaliśmy sprzeczne informacje dotyczące godziny zamknięcia dla gości tego najważniejszego dla katolików placu, odnośnie godziny rozpoczęcia przez służby porządkowe wpuszczania na główną ulicę Watykanu, a nawet pory zamknięcia centrum miasta dla ruchu kołowego. Wiedzieliśmy, że nie dostaniemy się w bezpośrednie sąsiedztwo papieża, ale chcieliśmy, jak wszyscy, być jak najbliżej niego.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się wyruszyć o godzinie czwartej nad ranem.

Inne grupy, z którymi mieliśmy kontakt, uczyniły to wcześniej, niektóre nawet przed północą. Kwadrans po czwartej byliśmy już pod Zamkiem Anioła, a więc po drugiej stronie Tybru i już na terytorium Państwa Kościelnego. Tu też my wszyscy - pielgrzymi - spotkaliśmy się, gdyż włoskie służby porządkowe przed północą już zamknęły zarówno Plac Świętego Piotra jak i Via della Conciliazione oraz przylegające doń uliczki. Liczebność tłumu wzrastała dosłownie z minuty na minutę, wiedzieliśmy, że i tak pogubimy się, więc punkt zborny po uroczystościach wyznaczyliśmy sobie pod Pałacem Sprawiedliwości. Niebo było ciemne, ale świt był już blisko. Tłum napierał, więc coraz mniej mieliśmy miejsca, a przecież zabraliśmy ze sobą małe plecaki, karimaty. Traciliśmy kontakt ze sobą.

W międzyczasie służby porządkowe zaczęły roznosić zestawy śniadaniowe oraz wodę mineralną. Rozdawano je bezpłatnie każdemu, kto chciał i właściwie ile tylko chciał: kanapki, sok, słodycze, owoce – a wszystko to, jak później okazało się, zostało zorganizowane w ten sposób po raz pierwszy dla pielgrzymów przez rzymski magistrat. Dowiedzieliśmy się nawet, że cena takiego zestawu to 18 euro, więc niezbyt tanio… Ale gest był niezwykle sympatyczny. Tylko później tony śmieci zalegały na ulicach. Rozdawano też świeże gazety, program mszy beatyfikacyjnej, różne materiały reklamowe i informacyjne. Ale wszyscy nadal staliśmy. Powiewały flagi narodowe (najwięcej biało-czerwonych), rozwinięto niektóre transparenty, śpiewano pieśni.

Punktualnie o pół do szóstej tłum ruszył. Rozpoczęło się wpuszczanie wiernych na plac przed Bazyliką Św. Piotra.

Tłum podążał jedyną możliwą dla turystów drogą – szeroką Via della Conciliazione. Ale do tej ulicy ludzie podążali z trzech kierunków jednocześnie, więc niezbyt szybko posuwaliśmy się. Szedłem, a właściwie dreptałem na końcu grupy, zabezpieczając „tyły”, a prowadził nas ksiądz i jeden z uczestników, znający język włoski. Wiedzieliśmy już wtedy, że nie mamy szans dotrzeć bezpośrednio na Plac Świętego Piotra. Myśleliśmy więc o zajęciu jakiegoś w miarę dogodnego miejsca przed którymś z wielkich telebimów.

Wtem usłyszeliśmy bardzo głośne pokrzykiwania włoskich karabinierów i dosłownie przed nami wyrosły żelazne barierki zabezpieczające. Tłum stanął, a wraz z nim i my. Znajdowaliśmy się na początku centralnej ulicy Watykanu i w dalekiej perspektywie widzieliśmy kopułę Bazyliki. Ale do niej pozostawało jeszcze ok. 1000 metrów. To dużo. Pierwsza część grupy była kawałek przede mną, ale już za rozdzielającymi nas barierkami. A ja zaś z ośmioma osobami zostałem z tyłu. Telefonicznie ustaliliśmy, że i oni także stanęli, „ugrzęźli” w ludzkiej masie, ale przy telebimie.

Karabinierzy wiedzieli tyle, że nie mogą nas dalej przepuścić.

Nie mieli pojęcia czy w ogóle to nastąpi, czy dostaną rozkaz „z góry”, aby usunąć barierki. Gniew tłumu rósł, złorzeczenia także. Rozpoczęły się omdlenia i interwencje służb sanitarnych. Raz po raz przywoływano nosze i odprowadzano poszkodowanych do prowizorycznie zorganizowanych punktów sanitarnych. Na nic zdały się jakiekolwiek pertraktacje z groźnie wyglądającymi karabinierami. Pojawiali się kardynałowie w swych fioletach, odwiedził nas nawet prezydent Rzymu, ale te fakty nie przesunęły nas nawet o centymetr do przodu.

Rozglądałem się wokół, ale nie widziałem w bliskiej odległości żadnej drogi odwrotu. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, był tylko coraz bardziej niezadowolony tłum. Wyjście pojedynczej osoby nie wchodziło nawet w grę. Ale nas było przecież dziewięcioro. Po pewnym czasie jednogłośnie podjęliśmy decyzję: wycofujemy się za wszelką cenę. Z poprzednich swoich pobytów w Watykanie pamiętałem, ze właśnie obok powinien być niewielki skwerek. Tam też chciałem zaprowadzić wszystkich. Na sygnał rozpoczęliśmy odwrót. Dość opornie to nam szło, ale w końcu udało się. Staliśmy nad Tybrem, była godzina ósma. Do rozpoczęcia mszy pozostały jeszcze dwie godziny.

Usiedliśmy na karimatach przy ulicznym murku, wyciągnęliśmy podarowane przez rzymski magistrat pakiety śniadaniowe i posililiśmy się.

Kilka osób z mojej maleńkiej grupki poszło szukać telebimu. Usłyszeliśmy z głośników, że za półtorej godziny mają wpuszczać wszystkich na główną aleję. Wtedy wpadłem na dość szalony pomysł, ale taki, dzięki któremu udało nam się w rezultacie przedostać bardzo blisko głównego ołtarza.

Pamiętałem sprzed lat, gdy watykańskimi uliczkami kilkakrotnie prowadził mnie dominikanin ojciec Konrad Hejmo na audiencje z naszym Papieżem, które z tych przejść wiodły do Auli Pawła VI, do jego prywatnych apartamentów, do bocznych skrzydeł Kolumnady Berniniego. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że wszystkie te drogi będą dziś strzeżone i chyba nie do pokonania. Ale miałem jeszcze pewien plan w głowie, wprawdzie mało prawdopodobny, ale przecież nie niemożliwy do zrealizowania.

Udaliśmy się zatem w kierunku włoskich czerwonych toi-toi’ek, do których dojść pilnowali żołnierze i żelazne barierki. Przepuszczono nas. Tam jednemu z nich pokazałem legitymację pilota wycieczek (a przede wszystkim znajdującą się w niej frazę z prośbą o pomoc pilotowi w wykonywaniu przez niego obowiązków) i wyjaśniłem, że grupa moja jest z przodu, a ja powinienem z tymi kilkoma osobami przedostać się do niej. Żołnierz uważnie mnie wysłuchał i tajemniczo uśmiechając się powiedział, że przepuścić nas nie może, ale może… oddalić się na chwilę. Świetnie go zrozumiałem. On oddalił się, a my wtenczas szybko ruszyliśmy do przodu. Szliśmy pewnym krokiem, aby nie wzbudzać podejrzeń mijających nas umundurowanych.

Tak też w końcu doszliśmy pod lewy bok lewego skrzydła Kolumnady Berniniego.

I w ten sposób znaleźliśmy się ok. 600 metrów przed zasadniczą częścią grupy pozostającej na Via della Concillazione. Z tamtymi osobami nie mogliśmy jednak bezpośrednio w żaden sposób skontaktować się z powodu wszechobecnego tłumu. Nagle zatrzymał nas kolejny posterunek. Tu jednak legitymacja pilota wycieczek nic już nie pomogła. Tłumaczenia również nie. Ale ja miałem w zanadrzu jeszcze „asa w rękawie”.

Okazałem legitymację Dziennikarza Obywatelskiego MM Lublin. Zapytano mnie o akredytację.

Skinąłem w milczeniu głową. I wtedy niemożliwe okazało się wykonalnym. Damsko-męski posterunek policyjny przepuścił nas, tylko musieliśmy się poddać rygorystycznej kontroli bezpieczeństwa na obecność metali, przedmiotów ostrych i niebezpiecznych substancji. W ciągu dwóch-trzech minut znaleźliśmy się we wnętrzu Kolumnady Berniniego, a stamtąd niebawem przedostaliśmy się pod schody prowadzące do Bazyliki Św. Piotra.

Zobaczyliśmy papieża na papieskim tronie, a nad nim przykryty jeszcze portret naszego Jana Pawła II. Rozpoczynała się msza…

Musiałem rozstrzygnąć w sercu: czy jestem tu tylko jako uczestnik nabożeństwa, czy również jako reporter. Wygrała druga opcja. Całe szczęście, że na Placu Świętego Piotra nie było aż tak tłoczno, aby nie można było przemieszczać się. To właśnie też pomogło mi zarówno w uczestniczeniu we mszy, jak i w fotografowaniu. I nie żałuje absolutnie swojej decyzji.

Najbardziej zdziwili mnie śpiący w śpiworach ludzie. Wiedziałem, że musieli oni dostać się tutaj najpóźniej wieczorem poprzedniego dnia.

Byli więc zmęczeni i zasnęli. Ale tyle się trudzić, żeby uczestniczyć na żywo w beatyfikacji i później przespać tę całą trzygodzinną prawie mszę… Tego nie mogłem pojąć. Wszędzie panował porządek.

Nad Placem Świętego Pawła powiewało morze flag ze wszystkich kontynentów, ale najwięcej było tych z biała barwą u góry i czerwoną u dołu.

Szczególnie dużo było ich w tym momencie, gdy Benedykt XVI ogłosił naszego Papieża błogosławionym, jak i wtenczas, gdy na zakończenie zwrócił się do nas po polsku. Widziałem mnóstwo transparentów, baloników, portretów Papieża. Bardzo dużo było też parasolek, ale nie chroniły one przed deszczem (jeszcze poprzedniego dnia i już następnego tak utrudniającym nam poruszanie się po Rzymie), tylko przed słońcem, które jakby na zamówienie zaświeciło nad Stolicą Apostolską.

Widziałem ludzi ze wszystkich krańców świata, w najróżniejszych strojach, w najróżniejszych pozach.

Jedni w skupieniu słuchali, inni modlili się z zamkniętymi oczami, jeszcze inni rozmawiali. Byli i tacy, którzy jedli, popijali (ale to raczej z gorąca), a nawet palili papierosy. Siedzieli, stali, leżeli, wychodzili do toalet, spacerowali. Ale nikt na nikogo nie zwracał uwagi. I to było najważniejsze, bo każdy te wzniosłe chwile przeżywał po swojemu, na swój ład, według własnego uznania.

Po zakończonej mszy żałowaliśmy, że nie możemy pokłonić się i pomodlić przed trumną naszego wielkiego błogosławionego już rodaka.

Głos w głośnikach oznajmiał bowiem, że taka możliwość nie nastąpi w ciągu najbliższych kilku godzin. Ale wdzięczni byliśmy Opatrzności, że mogliśmy przedostać się w bezpośrednie sąsiedztwo tych jakże ważnych wydarzeń. Prawie godzinę przedostawaliśmy się w kierunku powrotnym do punktu zbornego grupy. Nikt się nie zgubił, każdy był bardzo zadowolony i nikt też nie uskarżał się na zmęczenie.

- Przyjechaliśmy do Niego, bo byliśmy Mu to winni… - usłyszałem od jednej z uczestniczek naszej grupy, gdy zapytałem ją o motywację uczestnictwa w pielgrzymce.

Prasa włoska podała, że we mszy na placu przed Bazyliką Świętego Piotra i w bezpośrednim jego sąsiedztwie wzięło udział prawie 1,5 mln osób. Przyznam się, iż zaskoczyła mnie ta liczba.

Dumny byłem, że przynajmniej cztery osoby udało mi się tak blisko doprowadzić. A zadecydowała o tym w końcowej decydującej fazie legitymacja prasowa MM Lublin!

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto