MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Akcja MM. Moja ulica: Juranda w Lublinie

Redakcja
Przed Wami kolejny artykuł z cyklu „Moja ulica”. Mieszkańcy Lublina opowiadają nam, jak mieszka się na ich ulicy. Czas na ulicę Juranda.

Tu, gdzie dziś jest Leclerc, była fabryka prefabrykatów. Przeszkadzał hałas i smród spalin. Dziś, przy Juranda wiele się zmieniło. Ale hałas wciąż doskwiera.

Blisko 40 lat temu mieszkanie na LSM było dla wielu marzeniem. Może nawet większości tych, którzy nie mieli własnego dachu nad głową. Na osiedle im. Adama Mickiewicza przyjeżdżały ekipy telewizyjne i pokazywały je całej Polsce – jako wzorcowe.

Później powstawały kolejne osiedla, może nie tak spektakularne, bo Gomułka zaczął oszczędzać. Potem weszła do budownictwa wielka płyta, ale przecież tamta strona miasta, tamten LSM liczył się najbardziej. Był wciąż prestiżowy.

– Też miałem takie marzenia – śmieje się Stanisław Kieroński. – Po studiach wynajmowaliśmy kąt na Głębokiej i jak wiele młodych małżeństw czekaliśmy w kolejce na przydział swojego mieszkania spółdzielczego.

- Jesienią 1974 r. przyszła tak długo oczekiwana wiadomość: mamy mieszkanie! Znałem już adres – Juranda 1. Jak wszyscy oczekujący biegałem patrzeć, jak postępują roboty w tym naszym mieszkaniu. Chcieliśmy się wprowadzić na Boże Narodzenie. Później się okazało, że pomyliłem klatki schodowe i biegałem nie do tego lokalu co trzeba – śmieje się Kieroński.

Wreszcie, bodaj w listopadzie dostał przydział i klucze.

Mordercza robota

Jesień była już późna i z przymrozkiem. To dobrze, bo błoto z budowy lekko zamarzło i nowi lokatorzy nie musieli brnąć w nim po kostki.

– No właśnie, dużego błota nie pamiętam, choć mój blok był pierwszym na tej ulicy, ale dalej już budowały się następne – przypomina Kieroński. – Wiem, że dojazd do domu był nie najgorszy.

Do tych w budowie kursowały bez przerwy ciężarówki, pracował ciężki sprzęt. Nie była to piękna pora na przeprowadzkę, ale bardzo chcieliśmy mieć choinkę już w swoim nowym domu. Spieszyliśmy się z różnymi poprawkami, robotami wykończeniowymi.

Pamiętam morderczą pracę przy wykuwaniu w suficie kanału na przewody elektryczne. Wykonawca przewidział w dużym pokoju tylko oświetlenie boczne, a większość chciała na środku sufitu.

Po bloku niósł się hałas, bo takie kanały robiło więcej lokatorów. My, z przyjacielem Ryśkiem Jaworskim kuliśmy sufit takim meslem, a przekuć zbrojoną płytę nie było łatwo. Do dziś wspominam to ze zgrozą. Straszna robota. Ale wtedy wiertarki nie były tak powszechne jak teraz.

Dwa widoki

Kiedy się sprowadzaliśmy, to była szara i przygnębiająca pora roku, wokół było pusto – bez tych pięknych drzew i zieleni, jaka teraz otacza domy, ale nic nie było w stanie zmącić samopoczucia tych szczęściarzy, którzy dostali mieszkania przy Juranda.

– Położenie bloku było i ładne i brzydkie – mówi pan Stanisław. – Z jednej strony z okna rozciągał się widok na wąwóz, z drzewami, krzewami, które wprawdzie o tej porze roku były bez liści, ale wiosną pięknie rozkwitły, zazieleniły się, cieszyły oczy. Sielanka.

Przed oknami – po przeciwnej stronie, tam gdzie teraz jest Leclerc, wyrastała fabryka prefabrykatów. Huk, kurz, hałas pracujących maszyn, spaliny wielkich ciężarówek. Przerażająca industrializacja.

Tę sielankową stronę świata szybko zagospodarowali lokatorzy okolicznych domów urządzając tam ogródki działkowe. Oczyścili teren z kamieni i chwastów, pracowicie obsiewali, plewili, pracowali i odpoczywali tam.

– Wąwóz wtedy nie był tak urządzony jak teraz – opowiada S. Kieroński. – W ogóle nie było jeszcze placów zabaw, miejsc rekreacji. Pod tym względem na początku była to pustynia.

Jak rodzina

Jeszcze zanim się wprowadził, kupił w Białej Podlaskiej komplet mebli „Podlasie” i zostawił u znajomego magazyniera na przechowanie. Wtedy takie deficytowe towary, jak np. meble kupowało się wtedy, kiedy były, a nie kiedy była potrzeba.

– Pierwsze dni spędziliśmy w pustym mieszkaniu – uśmiecha się do wspomnień. – Dawniej nawet transport był problemem. Wreszcie przywieźliśmy te meble. Oczywiście trzeba było je wnieść na 9. piętro – przecież windy nie były przystosowane do takich gabarytów, a w dodatku bez przerwy się psuły. Ale ten sam problem mieli wszyscy lokatorzy.

Wtedy w pierwszym okresie byliśmy ogromną rodziną. Wszyscy sobie pomagali, świadczyli nawzajem usługi. Ktoś miał za dużo farby, komuś potrzebne były narzędzia, inny mógł załatwić transport albo znał dobrego glazurnika. Każdy się cieszył z dachu nad głową, a kłopoty były podobne, wspólne.

Później, jak już okrzepliśmy, jak kolejny raz zmieniło się meble, a dzieci urosły i poszły na swoje, później te więzi się rozluźniły. Pośpiech, praca, ciągły brak czasu, ale jest tak, że my „starzy” pogadamy jeszcze sobie przed wejściem, albo w windzie, pomagamy sobie w potrzebie. Jednak młode pokolenie nie czuje więzi. Nawet mało kto z nich kłania się współlokatorom.

Wszędzie blisko

– Tu jest moje miejsce – powtarza Kieroński. – Ja się z nim związałem. Wiele osób się wyprowadziło jak to mówi się „na lepsze”. A mnie tu jest dobrze. Ja do Lublina przyjechałem z Warszawy na studia, ale czuję się lubelakiem, z Warszawą nic mnie nie wiąże. Tu jest moje miejsce.

Przypomina sobie te pierwsze, przecież niełatwe lata, kiedy do pracy na Lotniczą jeździł rowerem, gdy przywoził wieczorem zakupy robione w różnych sklepach po drodze. Ale jak mówi – to też się zmieniało.

– Obok, przy Wileńskiej był przecież ryneczek, na którym do dziś można kupić warzywa, owoce, nabiał – opowiada. – Tam już były sklepy. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. Niemal z okna widać było Dom Kultury LSM. Trzeba podkreślić, że miał do zaoferowania dużo, skupiał inteligencję, artystów, młodzież, miał ofertę na wysokim poziomie i tak jest również obecnie.

Na spotkania i imprezy, do kina w domu kultury chodziły tłumy. Blisko była szkoła, przedszkole, komunikacja we wszystkie strony miasta. Wreszcie doczekaliśmy się też, że nie ma fabryki prefabrykatów.

Mówi, że z początku były obawy, że tak duży market jak Leclerc również zatruje im życie, ale okazało się, że tak nie jest.

– Nie odczuwamy hałasu – stwierdza. – Te zasłony akustyczne zdają egzamin.

**Autor tekstu: Maria Kolesiewicz

Ulica Juranda, jak wiele innych ma też minusy. Tym najbardziej kłopotliwym jest brak miejsc parkingowych. **

– Wtedy, w 1974 r., kiedy się przeprowadziłem, mało kto miał auto. Chyba nikt nie przewidział tak raptownego i powszechnego rozwoju motoryzacji i tego, że dziś tyle osób ma samochód. To jest poważny problem, który trzeba będzie jakoś rozwiązać – mówi. dokucza też brak prawdziwego boiska, takiego „Orlika” dla dzieciaków i młodzieży.

Ale szybko wylicza plusy tej swojej ulicy i osiedla – jest ścieżka rowerowa, wąwóz, w którym można spacerować, dobra komunikacja, dobrze zaopatrzone sklepy.

– Po co szukać lepszego miejsca? – śmieje się. – Mnie tu bardzo dobrze – powtarza. – Czuję się tu bezpiecznie i u siebie. Mam pod bokiem wszystko, czego potrzeba. Mieszkają tu wspaniali, przyjaźni i zacni ludzie, którzy żyją spokojnie i chwalą sobie ten adres, podobnie jak ja.

od 7 lat
Wideo

Zakaz krzyży w warszawskim urzędzie. Trzaskowski wydał rozporządzenie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lublin.naszemiasto.pl Nasze Miasto