Sylwia Wójcik. Reprezentuje My Mamy, uprawia Dziecinadę

2013-10-20 13:40:49

Śpiewa po portugalsku, organizuje ogólnopolskie zloty mam noszących chusty ("chustomam"), a na ulicy wciąż rozpoznawana jest przez dzieci jako Karta Dźwiękowa z "Jedynkowego Przedszkola". Jednak przede wszystkim jest muzykiem i dzieli się tym z innymi, najchętniej z najmłodszymi. DDK "Węglin" to jej drugi dom - tutaj tworzy cykle Dziecinada i My Mamy. Sylwia Wójcik, nadpobudliwa bębniarka i wokalistka.Ewelina Krawczyk: W 2009 roku byłaś nominowana do Żurawia. Mam wrażenie, że od tamtej pory Twoje uczestnictwo w życiu muzycznym Lublina stało się mniej koncertowe, społeczne, a bardziej zinstytucjonalizowane… Sylwia Wójcik: W 2009 roku oprócz nominacji do Żurawia wydarzyło się jeszcze to, że urodziłam swoją pierwszą córkę. A w 2012 – drugą. Więc na pewno jest mniej koncertów, nad czym ubolewam, czasami mi tego brakuje. Jednak kiedy robi się siedemnaście rzeczy naraz, bo nie dość, że pracuję w DDK „Węglin”, to prowadzę warsztaty bębniarskie dla dzieci, gram w Sambasim, staram się poświęcić też trochę czasu rodzinie… Na pewno marzy mi się, żeby powrócić do śpiewania, ale podjęłam decyzję, że jeśli zrobię to i będę koncertować, będą to moje rzeczy. Nie będzie to już granie i śpiewanie muzyki portugalskiej, chociaż wciąż ją kocham. Chciałabym stworzyć swoje teksty, swoją muzykę. Jeśli pokażę się publiczności koncertowo, to właśnie w taki sposób. Czyli docierasz już do jakichś konkretnych swoich nurtów… Dotychczas była batucada (brazylijska perkusyjna muzyka), portugalski w Telecoteco, Cukierkotki też były nieco inne, chociaż po polsku. To niezdecydowanie? Tak, moje życie jest niczym sinusoida – albo wielka euforia, albo wielki dół. Jeżeli uda mi się, a coraz częściej czuję, że docieram do takiego momentu, kiedy to już jest prosta, to znajdę czas, żeby coś stworzyć. Kiedyś miałam ogromne parcie na to, żeby grać, żeby śpiewać, za wszelką cenę koncert – chociaż jeden, dwa w miesiącu. Teraz już tego nie mam, po prostu czuję, że nic na siłę. Dopóki moje dzieci są takie małe, muszę pobyć z nimi. Idąc wieczorem na koncert, czułabym, że coś tracę. Kiedy będą już starsze, dojrzalsze, będą śpiewały w chórkach (śmiech). Muzyka, która wciąż przewija się w Twoim życiu jest dla Ciebie, ale też dzielisz się nią z najmłodszymi – chociażby w DDK „Węglin”. Jak to wygląda? Prowadzę warsztaty bębniarskie dla dzieci. To jest ciekawa rzecz, bo widzę ogromną radość u maluchów. Dobrze się w tym sprawdzam, bo jestem osobą energiczną, nadpobudliwą i dzieci nie czują takiej bariery uczeń-nauczyciel. Szaleję równo razem z nimi. Przygotowujemy się z dziećmi 3-, 4-, 5-latkami do różnych występów, gramy rytmy, śpiewamy piosenki. Myślę, że jestem w stanie zaszczepić w nich początek, taki zalążek tego, co może kiedyś przerodzić się w fascynację rytmem, bębnami, graniem, muzyką w ogóle. Grałaś bardzo ważną rolę w „Jedynkowym Przedszkolu”. Jak Ci było w roli Karty Dźwiękowej? To była naprawdę śmieszna przygoda! (śmiech) Co ciekawe, ja jestem jedyną z osób tam występujących, która jest rozpoznawana przez dzieci non stop. Ponieważ moi znajomi – Enter, Shift, Twardy Dysk – powiedzieli, że nigdy nie zdarzyło im się, że dziecko na ulicy czy w sklepie ciągnęło mamę za nogę, krzycząc: „Mamo, zobacz, zobacz, Jedynkowe Przedszkole!” U mnie było to notoryczne, co chyba wynika z bardzo charakterystycznych rysów i głosu. Co chwilę słyszałam: „Mamo, Karta Dźwiękowa!” Bardzo dobre wspomnienia mamy z tego nagrywania – wesołe stroje, śmieszne tematy, wiele dziwnych momentów na planie. A jak reagowały Twoje dzieci na mamę w telewizji – zdążyły jeszcze pooglądać? Ze starszą córką przeszłam ogromnie długą drogę przez „Jedynkowe Przedszkole”. Dzieci potrafią się zafiksować na dany program, bajkę i mogą w kółko to oglądać. I ja tak się słuchałam, i oglądałam w komputerze, na przykład w odcinku „Zima” (śmiech). Czternaście razy dziennie widziałam swoją postać… Teraz pewnie młodsza przebrnie przez „Jedynkowe Przedszkole”, chociaż szkoda, że w Internecie, a nie w telewizji. Jak muzycznie odnajdujesz się w Lublinie? Co daje Ci to miasto? Na pewno wielu muzykalnych ludzi, tak zwaną „ekipę”, z którą mogłabym zagrać, ponieważ znam naprawdę świetnych muzyków. Na przykład Marcin Kisiel, będący członkiem grupy Sambasim. Ogólnie nie brakuje tutaj utalentowanych osób – zaplecze muzyczne jest bardzo duże. Poza tym w Lublinie jest moja rodzina, jest wszystko to, co kocham, więc daje mi na pewno natchnienie. Co jeszcze może mi dać Lublin? Wolę nie pytać o to, czego może mi nie dać… (śmiech) Ale to jest jednak miasto dla artystów, dla osób, które chcą się rozwijać. Na wspólny rozwój może też wpływać fakt, że w Lublinie ludzie się odnajdują, to środowisko bardzo dobrze się zna. Tak, czasami jest tak, że ja już tracę rachubę kto z kim gra w zespole, bo ci ludzie się wciąż mieszają. Jak w zespole Cukierkotki – każda osoba, która grała w nim, grała jeszcze w dwóch innych zespołach. Dla mnie to ma swoje dobre i złe strony. Tak naprawdę tego trochę brakowało w tych moich wszystkich zespołach – pełnego zaangażowania w ten jeden jedyny, ukochany zespół. Ale tak jest, ludzie, którzy chcą żyć z muzyki, zarabiać pieniądze, mają ciężko tutaj – chociaż nie tylko w Lublinie. Chociaż na pewno dzięki temu, że uczestniczyłam w tylu projektach, jestem bogata w różne doświadczenia i wiem już, co chciałabym robić, a czego nie. Jeśli wrócę do śpiewania, jeśli poczuję, że to jest teraz, że chcę stworzyć coś swojego, to będzie zespół, w którym ludzie poświęcą się temu na sto procent.

Jesteś na profilu Ewelina Krawczyk - stronie mieszkańca miasta Lublin. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj