Paweł Passini: "Jesteśmy punkowcami skłotującymi jakąś część rzeczywistości"

2013-10-04 15:08:02

Reżyser teatralny. Założyciel NeTTheatru, jeden z prekursorów teatru interaktywnego w Polsce. Po dwukrotnej nominacji do Paszportu Polityki nikogo nie zaskoczyła nowina o nagrodzie Swinarskiego za reżyserię w sezonie 2012/13 za spektakl "Morrison/Śmiercisyn". Tymczasem Lublinian cieszy, że od kilku lat Paweł Passini wraz ze swoją grupą teatralną skłotuje część rzeczywistości w ich mieście. Zasłużona Nagroda im. Konrada Swinarskiego. Znalazłeś się w bardzo szacownym gronie. Jak to jest wygrać m.in. z Wyrypajewem? Miło jest znaleźć się w dobrym gronie, ale nie przepadam za rankingami. Też nie mam poczucia, żebyśmy w teatrze byli w stanie zestawić dwa spektakle i zastanowić się nad tym, który wygrał w jakiejś tam kategorii. To polega na tym, że ludzie przychodzą do teatru i coś oglądają – albo zmieni to coś w ich życiu, albo nie. Jednak cieszę z tej nagrody, bo mam wrażenie, że ja i ludzie, którzy ze mną pracują jesteśmy najbardziej niezależni od wszystkich zewnętrznych wpływów spośród tego grona. To jest nagroda, którą przyznaje miesięcznik „Teatr”, widząc całe życie teatralne w Polsce. My czasami na tej mapie życia teatralnego funkcjonujemy jako zjawisko, które nie wiadomo do czego przyczepić. Fajnie jest też, jak w tych naszych poszukiwaniach czasami ten system nas gdzieś zauważa i mówi: „No tak, to jest ważne dla tego, co się dzieje w teatrze w Polsce”, czyli „to, co ci wariaci tam robią, gdzie nie wiadomo do czego to zwierzę jest podobne, to jest ważne dla obrazu całości”. Jednak, kiedy jest się już dziwadłem, podąża się swoją dziwną drogą, starając się konsekwentnie pracować. Dlaczego ważne jest, że to jest nagroda Swinarskiego? Bo to jest nagroda za reżyserię. A ja robię coś takiego, jak „reżyseria plus”, bo ja reżyseruję spektakl również w momencie, kiedy on jest grany. Bo wpływam na aktorów, gram muzykę na żywo. Więc ta nagroda mówi: „tak, to cały czas jest jeszcze reżyseria”, co dla mnie jest istotne, że to nie jest hipopotam, tylko wciąż reżyseria. Powiedziałeś kiedyś o swoim uczestnictwie w Akademii Praktyk Teatralnych w Gardzienicach „Otworzył mnie na muzyczność w teatrze. Staram się nie pracować z aktorami, którzy nie muzykują.” W moim przypadku muzyczność w teatrze nie była związana z tym, że pojechałem do Gardzienic i tam się tego nauczyłem, raczej mój wybór, żeby tam pojechać polegał na tym, że tam muzyka była też istotna. Zanim tam pojechałem robiłem teatr, który przede wszystkim polegał na tym, że zaczynał się bardzo mocno od rytmu i od dźwięku, grana muzyka powodowała jakiś sposób zachowania się na scenie. W Gardzienicach to wyglądało to tak, że oni wskakiwali w jakby cudze buty, korzystając z artefaktów, jak muzyka tradycyjna i próbowali się do tego odnieść. W teatrze, który ja robię jest inaczej – my czasami sięgamy po jakieś cytaty, ale przede wszystkim ta muzyka, którą ja gram, to jest muzyka, którą myślę, to jest moja muzyka. Dla mnie muzyka jest też czymś takim, w czym my funkcjonujemy, w naszym pokoleniu muzyka jest emocjonalnym basenem, w którym właściwie cały czas pływamy. Związek z Gardzienicami może być taki, że pewna idea, która przyświecała na początku Staniewskiemu, czyli hasło: „po nowe naturalne środowisko teatru” – wydaje mi się ona super-interesująca. Chociaż ja nie wiem, czy to naturalne środowisko jest w wypasionym pałacyku w Gardzienicach, w którym są fontanny i ogród japoński. W momencie, kiedy tam powstaje miejsce, w którym częściej będą gościć politycy niż widzowie, w którym w wielkim pałacu wielki sułtan będzie przyjmował wizyty z darami – mnie się to nie kojarzy z teatrem, który my robimy. My funkcjonujemy w pewnej niszy, która już jest, my lepimy ze sznurka i lepimy z tego w czym jest nasz widz. My bardziej jesteśmy w mieście, jesteśmy punkowcami skłotującymi jakąś część rzeczywistości. Dwa lata temu Nagrodę Swinarskiego otrzymał Janusz Opryński, teraz Ty. Lokalnie jesteśmy coraz bardziej teatralni. To już coraz bardziej wschodnia stolica…? Hola, hola! W tej chwili, od czasu ESK, to my się bardzo staramy, żeby tak było – jedni bardziej, inni mniej. To nie jest tak, że w Lublinie są nie wiadomo jakie warunki do tego. W Lublinie jest niesamowity potencjał w tym momencie i teraz trzeba zrobić wszystko, żeby tego potencjału nie stracić. Czy ten Lublin jest już taką stolicą Wschodu teatralną, to ja jeszcze nie wiem. Myślę, że ma szansę być. Uczestniczyłem w spotkaniu artystów, którzy mieszkają w Lublinie i mają wpływ na to, co się tu dzieje. W naszej rozmowie pojawiał się wątek, że w którymś momencie mieliśmy wszyscy poczucie, że to może być miasto artystów, że rzeczą rozpoznawalną może być to, że przyjeżdżamy, a tutaj jest miasto, które jest bardziej wyzwolone, oryginalne. Akurat tutaj jest taki tygiel i po temu są dane, żeby tu powstawały rzeczy, które nie powstają nigdzie indziej, więc jest na pewno szansa na wyjątkowość. Czy to dotyczy Kuśmirowskiego, czy Witta, czy mnie – wybraliśmy to miejsce, zamknęliśmy się z ludźmi i przygotowujemy coś, w czym staramy się pójść bardzo daleko, ale równocześnie coś, co powstaje tuż obok. Czyli kiedy widz przychodzi do teatru, to wie, że ja jadam też w „Wegetarianinie” i oddycham tym samym powietrzem – to jest istotna sprawa! Bo to, co robimy ma sens wtedy, kiedy sięgamy naprawdę daleko, a pozostajemy blisko widza. Teraz sięgasz do snu i niedługo czeka nas premiera. „Alicja w Krainie Czarów” już była , teraz „Ala ma sen” – skąd pomysł na powrót do senności, do Ali? Alicja ląduje w króliczej norze i sama nie wie, czy to jest sen, czy jawa. Można mówić wtedy „Boże! Czy to jest prawda, czy to jest sen?!” i zwariować. A Alicja robi inaczej – nie zastanawia się nad tym, tylko próbuje rozwiązać tę zagadkę. Wylądowała w czarnej dziurze i my nie wiemy, co tam jest, co jej się wydarzyło na zewnątrz, czyli jak we śnie. Można być podejrzliwym wobec tej rzeczywistości albo przejść ją na drugą stronę i Alicja tak właśnie robi. Pomysł był taki, żeby „Ala ma sen” był spektaklem robionym na miarę, czyli widz przed przyjściem na spektakl przez rodzaj interfejsu nagrywa coś, co zostanie później wykorzystane podczas spektaklu, ale tylko wtedy, kiedy ten widz siedzi na widowni. „Ala” jest projektem, który powstaje przy współpracy z Laboratorium Psychologii Eksperymentalnej z KUL-u i z grupą techników, którzy zajmują się interaktywnymi instrumentami. To ma być spektakl-eksperyment, podczas którego widzowie będą się czuli jak we śnie, gdzie jedne elementy są znajome, a inne nie. Chcemy uszczknąć coś ze snów widzów i wrzucić to do spektaklu, próba zabawy w śnienie. Jesteście pierwszym teatrem internetowym, bardzo innowacyjnym – co właściwie, Twoim zdaniem, może stać się czymś stałym w teatrze w ogóle? Myślę, że rzecz, która jest najmniej związana z techniką, czyli to, że widz bierze udział w spektaklu. Próbowaliśmy tego na różne sposoby. Np. w „Turandot” występują niesłyszące osoby, które były uczestnikami pracy, ale kimś bardziej w rodzaju widza. W „Odpoczywaniu” była to grupa internautów, którzy siedzieli i komentowali na komputerach. To wszystko polega na tym, żeby wciągnąć widza do środka, do spektaklu. To hasło „NeTTheatre” czy „Teatr w Sieci Powiązań” wcale nie odnosi się do Internetu, ono się odnosi do sposobu działania, jak w Internecie. Ten sposób polega na tym, że nie można do końca powiedzieć, czy ja jestem nadawcą, czy odbiorcą. Ja myślę, że teatr przyszłości mógłby taki być.

Jesteś na profilu Ewelina Krawczyk - stronie mieszkańca miasta Lublin. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj